lifestyle

1971 – najlepszy rok w historii muzyki?

„XXI wiek tworzyliśmy w 1971”  -powiedział niegdyś David Bowie. Od przełomowego 1971 mija właśnie 50 lat. Ta okrągła rocznica jest doskonałym powodem, aby cofnąć się w czasie i przywołać muzykę tamtego okresu. W roku śmierci Morrisona działo się wiele: w Polsce miała miejsce pierwsza transmisja telewizyjna w kolorze, Bahrajn, Katar i Emiraty uzyskały niepodległość od Wielkiej Brytanii, na świat przyszedł Pep Guardiola, Unai Emery, Elon Musk oraz Tupac i Snoop Dogg. Muzycznie, jest to czas, kiedy powstaje mnóstwo dzieł pionierskich, dzisiaj powszechnie uznawanych za klasykę. Dotyczy to również szeroko pojętej popkultury. Przed napisaniem tekstu wiedziałem, że 1971 był muzycznie dobry, jednak nie byłem świadomy, że aż tak. Ilość genialnej muzyki, która powstałą w ciągu tych 12 miesięcy jest nieprawdopodobna.

Uprzedzam, że tekst ten zawiera sporo superlatyw i jeszcze więcej zachwytów. A jest tak, bowiem skupiam się przede wszystkim na tym, co uważam w 1971 za “naj”. Starałem się podejść do poszczególnych dzieł jak najbardziej obiektywnie. Mimo to, jestem przekonany, że na część moich wyborów mogą wpływać różne sentymentalne aspekty. Obraz przez to jest w pewnej części i mimo wszystko, subiektywny. Niektórym zespołom i ich dziełom zdecydowałem się poświęcić więcej miejsca, czasami przez pryzmat własnych doświadczeń, historii czy skojarzeń. Co ważne, ideą tekstu było nie tylko podsumowanie 1971, ale też wyeksponowanie niektórych pomijanych highlightsów. (Żeby ułatwić dostęp do muzyki i materiałów, praktycznie każdy artysta/album/utwór zawiera link do Spotify czy YT). A zatem startujemy!

HawkwindIn Search Of Space

Grupa początkowo zaczęła nagrywać album w AIR Studios George’a Martina. Jednak po tygodniu pracy okupionej (jak głoszą pewne relacje) niewielkim wysiłkiem, inżynierowie studia zgłosili niechęć do współpracy z Hawkwindem. Owa animozja wynikała z faktu, iż przyjaciele zespołu włamali się do szafki 5-tego Beatlesa, konsumując cały jego alkohol oraz dodając LSD wspomnianym inżynierom. W odniesieniu do opisywanych wydarzeń, wytwórnia zdecydowała się przenieść space rockowych prekursorów do Olympic Studios. Tam dopiero cudownie udało się dokończyć płytę.

Space Rock – Intensywne stosowanie syntezatorów i efektów gitarowych do tworzenia gęstych, atmosferycznych krajobrazów dźwiękowych, mających na celu przywołanie obrazów kosmosu i scenariuszy science fiction.

Dodajcie do tego teksty o tematyce podróży kosmicznych, podróży w czasie oraz tych w głąb siebie, a dostaniecie muzykę Hawkwinda. Drugą płytę zespołu prowadzonego nieprzerwanie przez Dave’a Brocka, można niewątpliwie uznać za filar space rockowego stylu. Nie da się zaprzeczyć, że panowie z brytyjskiego Kensington dobrze wiedzieli, jak zahipnotyzować słuchacz swoim astralnym brzmieniem. Pierwszym, trwającym 16 minut, etapem jest otwierający „You Shouldn’t Do That”. Tu popis swój dają basista Dave Anderson oraz potrafiący wydobyć z fletu i saksofonu charakterystycznie elektryczne dźwięki Nik Turner. Wraz z nimi są: odpowiedzialny za syntezatory Del Dettmar, Dik Mir – audio generator oraz Terry Olis – perkusja. Oczywiście również wspomniany wcześniej Dave Brock – wokalista, gitarzysta. Ten nastrój kontynuuje odrealniony i zawieszone gdzieś w przestrzeni „You Know You’re Only Dreaming”.

Mistrzowie wszechświata

Numer 3 na płycie należy do być może najpopularniejszego utworu zespołu – Masters Of The Universe”, który niejednokrotnie pojawiał się w reklamach. Drugą stronę zaczyna spokojny i refleksyjny “We Took The Wrong Steps Years Ago”. Zamykają za to w całości improwizowany “Adjust Me” i akustyczny “Children Of The Sun”. W zależności od wydania i formatu, do płyty dodane zostały 3 bonusowe piosenki. Wszystkie znalazły się później na legendarnym koncertowym zapisie – Space Ritual. Jedną z nich jest pierwsza kompozycja nagrana z Lemmym Kilmisterem – “Silver Machine. Czytając komentarze pod nagraniem live “Silver Machine” z 1972, można przeczytać o Hawkwindzie: “Jeden z najbardziej wpływowych, bezpodstawnie pomijanych zespołów, torujący drogę dla stoner/space rocka/metalu wraz z industrialem, punkiem, housem, trancem” i jest w tym spora doza prawdy. Z space-rocka 71′ , mogliśmy poza Hawkwindem usłyszeć m.in. debiutancki krążek niemiecko-agnielskiego Naktaru. Journey To The Centre Of The Eye zawiera w szczególności „Countenance” i „Burn Out My Eyes„.

Soul 1971

Od ketaminowego Hawkwinda płynnie przechodzimy do człowieka, który żył mocniej niż niejeden rockman. Mowa tutaj oczywiście o obdarzonym anielskim głosem, a wiodącym daleki od świętości żywot, Marvinie Gaye. Soulowy rok 1971 należał właśnie do niego i What’s Going On” – płyty która zostanie później okrzyknięta albumem wszech czasów. Świetny rok przeżywa wtedy cały gatunek. Debiutują Gil Scott-Heron i Bill Withers, wychodzi gospelowy Like a Ship… (Without a Sail) chóralnej formacji Pastora T.L. Beretta i “Time And PlaceLee Moses’a. Do klasyki chicagowskiego soulu, swoją cegiełkę dokładają Baby Huey i Curtis Mayfield. Isaac Hayes prezentuje światu bardzo udany “Black Moses”, tworzy muzykę do filmu “Shaft” i zgarnia rok później Oscara za najlepszą piosenkę oryginalną za “Theme From Shaft.

Folk 1971

Jeden-dziewięć-siedem-jeden to chyba jeszcze lepszy czas do folku. Wychodzą (przez wielu uważane za) najsłynniejsze albumy: Jonni Mitchell – “Blue, Carole King – “Tapestry, Roya Harpera – “Stormcock czy self-titled debiut Johna Prinea. Premierę ma trzecia, tym razem bardziej ponura, ale nadal wyśmienita płyta Leonarda Cohena – “Songs of Love and Hate. Cat Stevens nagrywa “Teaser and the Firecat”, debiutuje dwóch członków super-trio CSNDavid Crosby z “If I Could Remember My Name i Graham Nash z “Songs for Beginners”, a to jedynie kilka podkreślonych przeze mnie folkowych premier tamtego roku, bo przecież jest jeszcze gigantyczny wyczyn Chico Buarque – „Construção”.

Na uwagę zasługuje również mroczniejsza strona psychodelicznego freak folku, czyli grupa Comus, która wydaje swoje opus magnum – “First Utterance”. 1 sierpnia 1971 ma miejsce pierwszy w najnowszej historii (prekursorami byli kompozytorzy w XVIII i XIX wieku) międzynarodowy koncert charytatywny – Koncert na rzecz Bangladeszu. W zorganizowanym w Madison Square Garden, przez George’a Harrisona i Ravi Shankar, rockowo-folkowym wydarzeniu wzięli udział m.in. Ringo Starr, Eric Clapton czy Bob Dylan.

Don McLeanAmerican Pie

Każdy z nas ma w swoim życiu utwory, które towarzyszą nam od dziecka. O wielu z nich, dowiadujemy się nieco więcej dopiero z czasem. Jednym z takich przykładów jest piosenka o Van Goghu, którą niegdyś znałem jako “Starry, Starry Night”. Jeszcze na Windowsie Millenium mieliśmy kilkuminutową animację “Gwiaździstej Nocy” Van Gogha z podkładem właśnie “Starry, Starry Night”, które okazało się, że w oryginale nosi tytuł Vincent. Dla mnie jest to pozycja obdarzona sporym ładunkiem sentymentalnym. Nawet starając się być jak najbardziej uczciwym , nadal pozostaję przy opinii, że to cudownie delikatna i chwytliwa piosenka. Można słuchać jej solo, w towarzystwie, i też śpiewać dziecku na dobranoc.

Pierwszy singiel – „American Pie

Zanurzamy się w “Vincencie”, a przecież pierwszy na płycie jest tytułowy i słynny American Pie. Utwór napisał wiele historii, sam również zawiera nie mniejszą pulę nawiązań o znaczeniu historycznym. Jednym z nich jest odwołanie do dnia katastrofy lotniczej, w której zginęli Budy Holly, Ritchie Valens i “The Big Bopper”. Dzień przypadający na 3 lutego 1959 zostanie później nazwany “The Day That Music Died”  i taki też tekst napisze McLean w “American Pie”. Trwająca 8:42 kompozycja spędziła od stycznia 1972 4 tygodnie na miejscu pierwszym w liście notowań Billboardu US. Przez 50 lat “American Pie” dzierżył miano najdłuższego utworu na liście Billboardu, a rekord ten w 2021 przerwała Taylor Swift wraz z odświeżoną 10 minutową wersją “All Too Well”.

Uwaga, płyta ta zawiera same zgrabnie skomponowane utwory z poetyckimi i melodyjnymi tekstami. Głos McLeana ociepli nawet najzimniejsze zimowe wieczory. Taki jest “Till Tomorrow”, taki jest refleksyjny i wzruszający “Crossroads”, “Winterwood” czy akustyczne “Empty Chairs”. Jest również miejsce dla najbardziej tanecznego z płyty “Everybody Loves Me, Baby”. Album natomiast kończy się ponuro i podniośle za sprawą “The Grave” i Babylon. “The Grave” to przejmująca opowieść o żołnierzu, którego losy śledzimy z punktu widzenia  osoby trzeciej. Kończący “Babylon” to krótki utwór powstały na podstawie tradycyjnej pieśni Philipa Hayesa z XVIII wieku. Utwór ten doczekał się, być może jeszcze doskonalszej wersji z 1976 w postaci “The Road To Babylon”, za którą stał Manfred Mann’s Earth Band. Podsumowując, w mojej opinii, materiał z drugiej płyty Dona McLeana  “American Pie” został dopracowany do perfekcji. Pozostaje jedynie podziękować monsieur Don.

Marek Grechuta & AnawaKorowód

– Hej Panowie, obudźcie się, chyba jesteśmy na miejscu.
– No, mam przeczucie, że jesteśmy blisko.
– Wiecie co? Pójdę sprawdzić co jest za górką.

W tym roku swoje półwiecze obchodzi stworzony przez Marka Grechutę i Anawę “Korowód”. To progresywno-folkowe wydanie naszego narodowego przedstawiciela poezji śpiewanej. Album rozpoczyna się psychodelicznym „Widzieć więcej” i już na tym etapie, można mieć przeczucie, że nie czeka nas kontynuacja “Nie dokazuj, z pełnym szacunkiem dla tego hiciora. Potwierdza to druga “Kantata”, w której Grechuta opisuje niemal halucynogenny sen i podniośle intinuje “Nie chcę, by okradano mnie, z mojego życia”.

Następny jest „Chodźmy” – najradośniejszy ze wszystkich kompozycji “Korowodu”, ale to płynne przejście na kolejne „Świecie nasz” zasługuje na największe uznanie. “Świecie nasz” to już klasyk, a od kolejnego zasłużonego utworu dzieli nas ostatni na pierwszej stronie „Nowy radosny dzień”. To w całości instrumentalna, nagrana z orkiestrą, psychodeliczna kompozycja, którą kończą brawa, wiwaty, nastaje cisza, i pada Tyle było dni …. Skoro dwa poprzednie to klasyki, tak “Dni, których nie znamy” jest gwiazdą klasyki. To utwór refleksyjny, melancholijny i równocześnie pozytywnie nastrajający. Ta ponadczasowa piosenka to również najpopularniejsza w karierze pochodzącego z Zamościa artysty. Kolejne miejsce należy do “Ocalić od zapomnienia”. Uważam, że to najdoskonalszy obraz poezji Grechuty. Jego tekst, jest wyjątkowy poruszający i nieskazitelnie piękny.

Made in Poland

Trzecią pozycję na drugiej stronie zajmuje piosenka tytułowa i muszę przyznać, że do żadnego utworu Grechuty czy Anawy nie wracam tak często jak właśnie do niespełna 10-minutowego “Korowodu. To tutaj znajdziemy wspaniały przykład polskiego progresywnego grania z partiami solo organów i fletu. Oglądając nagrania wideo zespołów z lat 60’ czy 70’ można zauważyć, że praktycznie wszyscy używają fletów poprzecznych. Nie dotyczy to natomiast Anawy i Jacka Ostaszewskiego, który partię solo wykręca na flecie prostym (jak z podstawówki).

Korowód” to przede wszystkim pokaz muzycznych możliwości Anawy. To gwarancja zawsze na maxa wykorzystanych 10 minut. Ostatni jest “Niebieski młyn”, chyba najsłabszy z całego albumu. Jednak, nawet średnia kompozycja w takim towarzystwie zyskuje i zupełnie nie burzy praktycznie idealnej drugiej strony krążka. “Korowód”, co jest wysoce prawdopodobne, to najważniejszy album w dorobku tej artystycznej kolaboracji. W mojej ocenie najlepsza polska płyta 1971, jedna z najznakomitszych w historii naszego rodzimego rocka i z pewnością ocalona od zapomnienia.

– I co, są bunkry?
– Bunkrów nie ma, (…)

(“Tyle było dni …)

Jazz 1971

Z folkowo-progresywno-psychodelicznych klimatów przechodzimy do jazzu 71’ i przede wszystkim do świetnych albumów spirytualnego odłamu gatunku. Kto wie, być może to najdoskonalszy czas w karierze Alice Coltrane. Artystka w ciągu roku wydała dwie znakomite płyty – Journey in Satchidananda z udziałem Pharoah Sandersa i “Universal Consciousness” oraz nagrała materiał na wypuszczoną w 1972 “World Galaxy”.

Mimo, iż nagrany został w 1965, dopiero sześć lat później, pośmiertnego dla Johna Coltrane’a wydania, doczekał się Sun Ship. Krążek stanowi jedno z ostatnich nagrań „Classic Quartet” Coltrane’a z McCoyem Tynerem, Jimmym Garrisonem i Elvinem Jonesem. W 1971 wydana została również A Tribute to Jack JohnsonMilesa Davisa. Jest to ścieżka dźwiękowa do filmu o bokserze Jacku Johnsonie z 1970. W tym samym roku, Miles zebrał bardzo dobre opinie za studyjno-koncertowy “Live-Evil”. 1971 był dodatkowo rokiem debiutu The Mahavishnu Orchestra. John McLaughlin i spółka wydali świetny “The Inner Mounting Flame” jednocząc wokół siebie entuzjastów obu gatunków – jazzu i rocka.

CaravanIn the Land of Grey and Pink

Na pograniczu tych dwóch światów powstała kraina szarością i różem płynąca. Odpowiada za nią zespół Caravan. Grupa tworzona przez Pye’a Hastingsa (wokal, główna gitara), Richarda Sinclaire’a (wokal, bass), Johna Coughlana (perkusja), Davida Sinclaire’a (instrumenty klawiszowe) obok Soft Machine należy do grona głównych przedstawicieli brytyjskiej sceny Canterbury. Ich muzyka jest (relatywnie) przystępna w najlepszym tego słowa znaczeniu, a “In the Land … ” jest tego najlepszym przykładem.

Pierwsza strona albumu zawiera 4 utwory, a rozpoczyna ją sympatyczny i rytmiczny “Golf Girl”. Łagodny i perfekcyjnie instrumentalnie poprowadzony Winter Wine to chyba najbardziej trafiona kompozycja strony A. Jeżeli można uznać, że Caravan miało kiedyś hity to trzeci „Love To Love You” jest jednym z nich. Piosenka w odróżnieniu od reszty kompozycji albumu zaśpiewana jest przez Pye’a Hastingsa. Za wyjątek można uznać jeden z fragmentów “Nine Feet Underground”. Pye jest założycielem i jedynym wciąż aktywnnym członkiem pierwotnego składu zespołu.

Dziewięć stóp pod ziemią

Ostatnie na pierwszej stronie – „In The Land of Grey and Pink” jest opowieścią o tytułowej krainie. [Spoiler Alert!] To właśnie na tym etapie albumu dowiadujemy się, że do konceptualnego dwubarwnego uniwersum można jedynie dopłynąć, Porasta go (zdecydowanie nadający się do palenia) „punk weed” oraz że na nic zdadzą się tam wszelkie dobra materialne. Epicentrum i równocześnie finał krążka ma miejsce na drugiej stronie płyty, którą w całości wypełnia prawie 23 minutowa suita „Nine Feet Underground – najdłuższa kompozycja w karierze Caravan. Wieloczęściowy, w większości instrumentalny utwór to pokaz muzycznego kunsztu kolektywu z Canterbury. Tego po prostu trzeba posłuchać, a zwłaszcza na żywo i przy wprost czarującym obecnym składzie zespołu. Płyta bezcenna jak wszystko w Land of Grey and Pink.

Funk i Pop 1971

Rok przyniósł kilka wyjątkowo udanych funkowych krążków. Swój, być może, najbardziej uznany album – Maggot Brain” wydało Funkadelic. Sly & The Family Stone wypuściło piątą płytę w dorobku. “There’s a Riot Goin’ On” okazało się ogromnym sukcesem grupy, podobnie jak poprzedni “Stand!” z 1969. James Brown nagrywa jeden ze swoich czołowych krążków “Hot Pants”.

Ciężko o strickte popowe granie, ale spokojnie zaliczyć tu możemy Madman Across the WaterEltona Johna, “La question” francuskiej piosenkarki Françoise Hardy i słynne „Histoire de Melody NelsonaSerge’a Gainsbourga z Jane Birkin. Wyśmienite pop-rockowe albumy przekazuje światu dwóch Beatlesów:  LennonImagine”, a  McCartneyRam. Będąc przy wizjonerach lat 60′, nie sposób pominąć Surf’s UpBeach Boysów. Część materiału wydanego na godnym następcy Sunflower miało trafić na Smile” – albumu w 1967 porzuconego przez zespół muzycznego geniusza Briana Wilsona.  

GenesisNursery Cryme

Z popu, do rocka – ale u Genesis było zupełnie odwrotnie. Pamiętam jak przez długi czas utrzymywałem, że lubię tylko nowe Genesis. Obstawiam, że wynikało to z faktu, iż Genesis z Rutherfordem, Banksem i Collinsem było jedynym, które naprawdę znałem. Wszelkie wieści o tym jak genialny był zespół w erze Gabriela, jeszcze bardziej potęgowały wtedy moje uporczywe trzymanie się dewizy “lepsze Genesis z Collinsem na wokalu”. Był moment, że poprowadziła mnie ciekawość i dla testu odpaliłem Musical Box i Dancing With The Moonlit Knight. Okazało się, że w tym momencie coś w mojej głowie zaskoczyło. Została tylko jedna myśl – to jest muzyka, którą muszę jak najszybciej zgłębić. Zacząłem chronologicznie, a najdłużej zatrzymałem się na przystanku  “Nursery Cryme”.

Jest to trzecia płyta Genesis i równocześnie pierwsza w “klasycznym składzie” z Collinsem na perkusji i Hackettem na gitarze. “Nursery Cryme” stanowi inaugurację niemal idealnej serii 4 albumów, które uczyniły z Genesis jeden z najważniejszych zespołów w historii (nie tylko) prog-rocka.

Play me my song

Rozpoczynający album The Musical Box zdecydowanie się wyróżnia. Podczas koncertowej przedmowy, Gabriel opowiada historię stanowiącą wstęp do opartego na motywach Wiktoriańskich utworu:

Rzecz ma miejsce na polu krykieta. Mały Henry przygotowuje się do swojego pierwszego uderzenia, ale za jego plecami, stoi mała Cynthia również przymierzająca się do strzału. To ona wykonuje pierwsza uderzenie i z pewnego powodu trafia w głowę Henrego. Henry idzie do nieba, ale zostaje tam odrzucony. Cynthia przywraca go do życia poprzez użycie dawnej pozytywki. Henry powraca już jako starzec i po wszystkich latach próbuje uwieść Cynthie. Wtedy pielęgniarka dziewczyny rzuca w niego pozytywką, która zabiera ze sobą oboje bohaterów, pieczętując ich los na wsze czasy. (nie poszukujmy logiki)

Era Petera Gabriela

Tekst “The Musical Box” wyznacza również kierunek liryczny Gabriela z tego okresu Genesis. Nieco absurdalny, zdystansowany, oparty na motywach angielskiej historii i nie tak poważny, jak wielu niegdyś uważało. Przed końcową częścią “Musical Box”, wokalista znikał na chwilę ze sceny. Po chwili powracał w masce starca, czy w czerwonej sukni i w masce lisa. Wszystko to, aby odegrać finalną kwestię losów Henry’ego.

Drugi “For Absent Friends” to poza “Blood On The Rooftops” z „Wind & Wuthering”, jedyna kompozycja napisana przez duet Hacketta i Collinsa i równocześnie pierwsza z głównym wokalem Collinsa. Piosenka jest krótkim, melodyjnym przerywnikiem pomiędzy dłuższymi kompozycjami – “Musical Box” i The Return Of The Giant Hogweed. Ten ostatni to kolejny pierwszorzędny i mocno progresywny kawałek opowiadający tym razem o zbliżającej się inwazji barszczu Mantegazziego. Nawiązuje to do rzeczywistej historii, kiedy to pewien wiktoriański odkrywca przywiózł z Rosji ową roślinę. Ta zaczęła się niezwykle gwałtownie rozprzestrzeniać, nawiedzając tym samym Wielką Brytanię. To na “The Return Of The Giant Hogweed”, Steve Hackett po raz pierwszy używa swojej pionierskiej techniki oburęcznego tappingu. To jest również fragment genialnych wokali Gabriela, klawiszowych pasaży Banksa i wyczuwalnej kapitalnej formy całego kwintetu.

Drugę stronę płyty rozpoczyna zbudowany na melotronie “The Seven Stonesi zaproponowany przez Collinsa szybszy numer, ukazujący czarny humor mężczyzny, który rozważa samobójczy skok z budynku – “Harold The Barrel. Przedostatni “Harlequin” to oparta na 12 strunowej gitarze, czarująca i delikatna piosenka napisana przez Mike’a Rutherforda. Finałowy Fountain Of Salmacisobrazuje grecki mit o Salmakis i Hermafrodycie. Otwierają go narastające dźwięki organów Banksa. Dla wielu, to jeden z lepszych momentów na płycie.

Genesis pierwszej połowy lat 70’ jest w stanie oczarować każdego, wystarczy dać im szansę, a ciężko później znaleźć lepsze progresywne granie i taki kolektyw, który rozpoczął swoją fenomenalną serię właśnie w 1971 z “Nursery Cryme”.

Rock 1971

Czas stricte na rocka, a tutaj działo się aż nadto, a określanie ogromu zdarzeń rockowych jednym gatunkiem byłoby co najmniej niesprawiedliwe. Był to niewątpliwie czas złotego okresu hard rocka i rocka progresywnego. “Płyty genialne ukazują się średnio raz w miesiącu, rewelacyjne i świetne raz na dwa tygodnie, a bardzo dobrych i dobrych to nawet nikt nie liczy.” – napisano niegdyś na łamach artrock.pl i w całości się pod tym podpisuję.

Wystarczy prześledzić listę choć części wydań, żeby zauważyć, jak 1971 był wyśmienitym czasem dla ciężkiego rocka:

Uriah HeepSalisbury & Look At Yourself

Pod kątem progresywnym myślę, że był to doborowy czas dla Uriah Heep. Formacja, która zaczerpnęła swoją nazwę z “Davida Copperfielda” Charlesa Dickensa, znajdowała się w 1971 w fenomenalnej formie. Głównym wokalistą jest wtedy nieodżałowany David Byron, perkusistą Keith Baker, głównym gitarzystą Mick Box, Paul Newton na basie i Ken Hensley odpowiedzialny za wiele instrumentów, w szczególności klawiszowych, ale też śpiewał, i to właśnie dzięki niemu poznałem moich heavy-progresywnych ulubieńców (przykład obiektywizmu).

Lady In Black

Zapewne wszyscy mamy gdzieś płytę typu “Golden Rock Ballads”. Na mojej składance, jedną z pozycji gdzieś pomiędzy “Dziewczyną o Perłowych Włosach”, a “Schodami do Nieba” jest Lady In Black i to właśnie od niego wszystko się zaczęło. To cudowna akustyczna ballada napisana i zaśpiewana przez Kena Hensleya. Utwór opowiada historię człowieka wędrującego przez rozdartą wojną ciemność. Spotyka on istotę podobną do bogini, która pociesza go w tym ciężkim i nędznym czasie. 

Salisbury

Uwielbiać Uriah można za wiele. Wyróżnia ich, fakt, że stworzyli pełną masę utworów stylistycznie różnych od hard-rockowego gatunku, do którego niewątpliwie należą. Grupa w groteskowy sposób łączyła szybkie i ciężkie brzmienie z delikatnymi, sielankowymi kompozycjami, a czasami przeplatała je w ramach jednej kompozycji. Taka jest właśnie druga w dorobku angielskiej formacji i wydana w lutym 71’ “Salisbury”. Startuje z heavy rockowym “Bird of Prey” gdzie mamy rewie w posraci gry całego zespołu ze świetnym riffem Boxa i niepowtarzalnym głosem Byrona. Byron posiadał potężny operowy wokal oraz ekstrawagancką prezencję sceniczną, choć to drugie nie było w tych czasach ewenementem.

“Salisbury” przechodzi z ostrego “Bird of Prey” w wyjątkowo łagodną i lekko płynącą przechadzkę – “The Park”.  Kolejnym utworem “Time to Live”, Uriah z dwójki wrzuca od razu na piątkę. Po ostatniej na stronie A – “Lady …” następuje zdecydowanie żywy i gitarowy “High Priestess”. Płyta zamyka się szesnasto minutową epicką “Salisbury zawierający pełny orkiestrowy akompaniament instrumentów dętych. Mamy tutaj połączenie muzyki klasycznej, rocka i jazzowych solówek. Album “Salisbury” jest powszechnie niedoceniany, chociaż osobiście myślę, że wraz z kolejną płytą stanowią najlepsze heavy-progresywne dokonania formacji.

Look At Yourself

Jak “Salisbury” była bardzo dobra, tak wydana w październiku 71’ “Look At Yourself” może być najmocniejszym osiągnięciem zespołu. Cała płyta to hard rock na najwyższym poziomie, nie ustępujący “Deep Purple In Rock” czy czterem pierwszym Led Zeppelin. Wokal Davida Byrona jest jak zawsze niesamowity, podobnie jak gitara Micka Boxa. Jednak jak niejednokrotnie bywało to organy Kena Hensleya kradną show. Muzyka jest ekstremalnie energiczna i przechodzi do ofensywy już od pierwszyego numeru.

To właśnie na tym krążku znajdziemy niektóre z najbardziej lubianych piosenek zespołu, jak początkowy “Look At Yourself”, oparty na ciężkich riffach gitary i rozbudowany na przestrzeni niemal 9 minut – “Shadow Of Grief”, gwałtowny “Tears In My Eyes” i oczywiście July Morning. Ponad 10-minutowy “Lipcowy poranek” to obok “Lady In Black” i “Easy Livin’” być może najsłynniejszy kawałek zespołu. Przeczytałem kiedyś o człowieku, który każdy weekendowy poranek wita właśnie tym utworem. Imponująca to tradycja, tym bardziej, że ją jak najbardziej rozumiem.

Look At Yourself” to naprawdę jedno z czołowych dokonań Uriah Heep i (ustalmy) obowiązkowy dla każdego fana keyboardów, metalu z lat 70, czy progresywnego rocka. Jako ciekawostka: okładka pierwszego wydania płyty zawierała lustrzany materiał, dzięki któremu dosłownie można “spojrzeć na siebie”. W wydaniu bonusowym, dodatkowo można znaleźć genialny, ponad 11 minutowy “Why”. Moja 100%-owa rekomendacja na wszystko z metką “Uriah Heep 71’”!

Glam i blues-rock 1971

W glamie prym wiedzie David Bowie i “Hunky Dory(niektórzy twierdzą, że to nr 1 w 1971).  Najprawdopodobniej swój najlepszy album wydaje T.Rex (“Electric Warrior”). Jest to bardzo udany czas dla shock rock mistrza Alice’a Coopera, który zdobywa platynę za “Love It To Death” (marzec) i “Killer” (listopad) oraz jedzie ze swoim zespołem w pierwszą trasę po Europie.

Na rynku blues rocka należy zanotować Sticky FingersStonesów, NaturallyJ.J. Cale’a, uznawaną za najważniejszą płytę w dorobku Janis Joplin – “Pearl oraz m.in. polski akcent w postaci BluesBreakoutu. Jedną ze swoich płyt najwyższej próby wydaje także Ten Years After – “A Space in Time.

The DoorsL.A. Woman

Blues-rockowy sezon 71’ należał bez cienia wątpliwości do The Doors i ich płyty nr 6 -” L.A. Woman”. Jest to wyjątkowy album, ponadczasowy. To najdojrzalsza z płyt w dyskografii zespołu łącząca wyważonego blues-rocka z doorsowską psychodelą. Finałowy utwór “L.A. Woman” to wiekopomna oda do nocnych i deszczowych podróży. Mowa oczywiście o Riders On The Storm – niestety ostatniej piosenki z Jimem Morrisonem. Utwór promował płytę jako drugi singiel i w lipcu 1971 trafił do zestawienia Billboardu. W tym samym tygodniu zmarł Jim.

Edgar Broughton BandEdgar Broughton Band

Gdzieś na styku bluesa i heavy-psych-prog-rocka spotkać można EBB. Moje pierwsze wspomnienie z Edgar Broughton Band to ta okładka. Odpowiadają za nią Storm Thorgerson i Aubrey Powell – twórcy grafik  m.in. dla Pink Floyd. Porażajaca fotografia przedstawia powieszone w rzeźni na hakach mięso wśród których dostrzeżemy kolorystycznie wtopione ludzkie ciało. Jednych odrzuci, innych przyciągnie, osobiście zachęcam do rezygnacji z mięsa – w tym celu koniecznie sprawdź nasz artykuł „Czym jest weganizm i dlaczego jest tak ważny dla środowiska?” ✌️

Grupa Edgar Broughton Band powstała w 1968 w angielskim Warwick. Wszystko to za sprawą braci Edgara (wokal, gitara) i Steve’a (perkusja) Broughtonów oraz basisty Arthura Granta. Ten acid-, blues-, folk-, heavy-, psychodeliczno rockowy zespół rozpoczął karierę od odjechanej, a dzisiaj już kultowej “Wasa Wasa” (1969). Po nieco mniej udanym “Sing Brother Sing”  wydał trzeci krążek zatytułowany “Edgar Broughton Band”.

„How far are we from dying
Is it nearly at an end? …”

Otwiera go Evening Over Rooftops – o ile pamięć mnie nie zawodzi, to właśnie ta piosenka zwróciła moją uwagę na formację Broughtonów. Myślę, że to jeden z tych utworów, w których zwyczajnie nie zmieniłbym niczego – kompozycja wyważona idealnie. Współgra tu praktycznie wszystko, począwszy od skrzypiec, tamburyna, bębnów, gitary, klawiszy, przez chórki. Do tego początkowo spokojny, później coraz bardziej przejmujący wokal Edgara. Płyta pełna jest wyśmienitych, różnorodnych utworów. Na pierwszej stronie znalazły się: sielankowy, nieco folkowy “Piece of My Own”, akustyczny i “przesłodki” Poppy (być może dlatego, że nie znając początkowo słów myślałem, że to utwór o szczeniaczku, a tak naprawdę chodziło o opium) i zdecydowanie rockowy “Don’t Even Know Which Day It Is”. Side B rozpoczyna energiczny, rytmiczny, wypełniony wspaniałymi partiami gitarowymi i perkusyjnymi House of Turnabout. Zmiany tempa, tonacji, przestroje, acidowe solówki – spokojnie mógłby trwać dwa razy dłużej.

Skoro w “Poppy” były już maki to kolejny jest Madhatter, ale nie taki z “Alicji w Krainie Czarów“ jak „Nasz dzionek nieurodzinowy …” (popłynąłem, ale polecam). Co jeszcze na tej płycie? Na uwagę zasługuje druga część “Getting Hard/What Is a Woman For?” z orkiestrowym finał i wyczuwalnym motywem “Evening Over Rooftops”, płynący niczym ogniskowa szanta – Thinking of You, czy kończący For Doctor Spock Parts 1 & 2” będący przykłądem EBB w pełnej okazałości. W reedycji z 2004 znalazło się kilka piosenek bonusowych, m.in. kapitalny “Hotel Room (liga Mr. Worldwide). To jedna z tych płyt, które zwyczajnie się nie nudzą. Polecam wszystkim bez wyjątku!

Rock progresywny 1971

It’s time for prog! Rock progresywny rozwija się lawinowo. Ciężko wybrać nawet kilka zespołów, do których muzycznie “należał” rok 1971. Pink Floyd dzieli się ze światem szóstym krążkiem Meddle z “One Of These Days” i “Echoes” na czele. Jak do następcy “Atom Heart Mother” można się jeszcze przyczepić to wydana w tym samym roku składanka Relics, w mojej opinii, zahacza o ideał. King Crimson wypuszcza Islands, Yes rozpoczyna swój najlepszy okres z wydanym w styczniu The Yes Album oraz bardzo lubianym i uznanym Fragile (listopad) zawierającym m.in. “Roundabout”, “South Side of The Sky” czy “Heart of the Sunrise”. Symfonicznie, The Moody Blues trzyma poziom z Every Good Boy Deserves Favour, a Renaissance nie jest w stanie powtórzyć wycznu poprzednika z „Illusion„, ale jak wiemy z historii, ich czas ma dopiero nadejść.

Obstawiam, że wiele osób zgodzi się, że swoją najlepszą płytę nagrało też wtedy Jethro Tull. Aqualung był momentem zwrotnym dla ekipy Iana Andersona i pozostaje najlepiej sprzedającym się albumem w historii progresywnej formacji. Z głównej linii jest jeszcze Emerson, Lake & Palmer i Gentle Giant. Supergrupa w składzie z Keithem Emerson, Gregiem Lakem i Carlem Palmerem wypuściła Tarkus, choć w mojej opinii nie ma w niej nic spektakularnego i nie dorównującego debiutowi. Dla Gentle Giant był to również, jak w przypadku ELP, krążek nr 2, ale tutaj wydawnictwo Acquiring the Taste było zwyczajnie bardziej udane. Gdybym natomiast miał wskazać top of the top prog-rocka 1971, to bezapelacyjnie byłby to VdGG.

Van Der Graaf GeneratorPawn Hearts

Zawsze, kiedy słucham “Pawn Hearts” przypomina mi się dzień, kiedy przesłuchałem go po raz pierwszy. Wracałem wtedy ze szkoły pociągiem, a droga ze stacji do domu prowadziła przez las. Był luty, i musiała dochodzić siedemnasta, bo przez konary drzew przenikały resztki promieni zachodzącego Słońca. Otoczenie, w którym się wtedy znalazłem i korespondująca z nim muzyka płynąca w słuchawkach, stworzyły połączenie, które zapamiętam na zawsze. Ich powiązanie spowodowało, że ogarnął mnie niezdefiniowany do końca niepokój i to był właśnie ten moment, moment poznania utworu nr 1 – Lemmings.

Muzyka Van Der Graaf Generator od samego początku była dla mnie bardzo charakterystyczna i intrygująca. Głównie za sprawą wokalisty – Petera Hammilla oraz  saksofonisty i (od czasu do czasu) flecisty – Davida Jacksona. Hammil obdarzony jest głosem o szczególnie szerokiej skali. Śpiewa w rejestrach od barytonu do wysokiego falsetu. Warczy, nuci, wrzeszczy i krzyczy w sposób, który niektórzy porównują do gry gitary Hendrixa. Jackson to w mojej opinii najbardziej awangardowy element czteroosobowej układanki VdGG. Warto zaznaczyć, że dzierżył on nie jeden a dwa saksofony, stąd też ich wyjątkowy, jak na dęty instrument, dźwięk. Poza dwoma wymienionymi, w skład zespołu wchodził perkusista – Guy Evans i odpowiadający za instrumenty klawiszowe – Hugh Banton.

Man-Erg czy German?

Nietuzinkowej muzyce towarzyszą równie oryginalne, pisane przez Hammilla, teksty, które poruszają tematykę egzystencji (nie tylko ludzkiej), starzenia się, śmierci, miłości, często zawierając motywy science fiction. Peter jest wybitnym autorem tekstów, który posiada wyjątkową umiejętność umieszczania słuchacza w roli głównego bohatera historii utworu. Przykładem jest drugi na płycie Man-Erg, w którym to protagonista zastanawia się nad swoją przyszłością i jest w rozterce – czy powinien iść za lemingami czy z pionkami sercowymi (nie pytajcie). Czuje się odizolowany i zastanawia się, kim jest. W jednym przypadku jest zabójcą, w drugim aniołem. W innym dyktatorem, a jeszcze w kolejnym uchodźcą.

Więc jak to wszystko się łączy? Jedna z interpretacji podpowiada, aby przyjrzeć się tytułowi piosenki. Przestawiając litery “Man-Erg” otrzymamy German. Lemingi to wtedy ludzie, którzy ślepo podążają za Hitlerem. Bohater utworu nie chce być jednym z nich. Nie jest jednak pewien, czy uda mu się przezwyciężyć zagrażającą falę nazizmu. Utwór jest niczym klimatyczny rollercoster, który wiezie pasażerów raz delikatnie, inym razem raptownie. Czasami przez ciemne jaskinie a innym razem nad spokojną taflą wody. “Man-Erg” to czysta progresja w mistrzowskim wydaniu.

Plaga latarników

Trzecim, ostatnim na płycie i zajmującym całą drugą stronę utworem jest The Plague Of The Lighthouse Keepers” – ponad 23 minutowa suita. Powstała z 10 krótszych części, które później zostały zmiksowane w jedną spójną kompozycję. Piosenka ma wiele zmian w metrum i tonacji. Zawiera również muzykę konkretną (dźwięki przyrody, odgłosy fabryczne, dźwięki ruchu ulicznego, przypadkowe głosy itp.). Jak mówi sam Hammill, tekst “The Plague …” można rozumieć na kilku płaszczyznach. W znaczeniu podstawowym, jest to opowieść o latarniku, jego winie i kompleksach związanych z oglądaniem ludzkiej śmierci przy jednoczesnej niemożności pomocy ofiarom. Historia ta posiada otwarte zakończenie, do którego scenariusz dopisujemy sami, jednak wybór jest ograniczony: albo latarnik się zabija, albo racjonalizuje wszystko i może żyć dalej „w spokoju”.

Wyprawa Muminków do latarni morskiej

Ciężko mi powstrzymać się od przywołania tutaj ostatniego odcinka Muminków, który zapadł mi w pamięć. W owym epizodzie, rodzina Muminków wypływa w podróż na wyspę, aby tata Muminek mógł złapać natchnienie i dokończył pracę. Zamieszkać mają w latarni morskiej korzystając z gościnności urzędującego latarnika. Od spotkanych na morzu (co najmniej nie wzbudzających zaufania) rybaków, dowiadują się, że latarnia jest od dłuższego czasu opuszczona a latarnika nie widziano od dawna.

Kiedy rodzince udaje się dopłynąć do brzegu, biegną do budowli. Ich oczom ukazuje się długo nieużywane wnętrze pełne pajęczyn. Wszystko wyglądało tak, jakby urzędujący tam latarnik z nieznanych przyczyn nagle zniknął. Odcinek kończy ponury i psychodeliczny dźwięk organów. Towarzyszy im głos narratora: “Co się stało z latarnikiem? Dlaczego opuścił swoje stanowisko?”. W kadrze widzimy najpierw pustą latarnię, a później znajdujących się w oddali, napotkanych wcześniej rybaków. Nie znam dalszej historii losów Muminków, ale ten fragment utkwił mi w pamięci. Kiedy go sobie przypomnę, “The Plague Of The Lighthouse Keepers” podsuwa mi na myśl możliwą historię losów owego latarnika.

Całościowo, płyta jest po prostu genialna. Wymagająca, ale ostatecznie rekompensująca. Nie jest zaskoczeniem, iż przez wielu uważa jest za najlepszą płytę progresywną w historii. Jeżeli nie “najlepszą” to niewątpliwie w top 5. Zespół, jego nazwa, muzyka, teksty – to wszystko intryguje i owiane jest pewnego rodzaju tajemnicą. VdGG byli inspiracją dla wielu zespołów przełomu lat 70-tych, jak Raw Material, którzy wydali w 1971 bardzo udany “Time Is…”, czy włoskich legend jak Osanna (notabene debiut w 1971) czy Premiata Forneria Marconi. Van Der Graaf Generator stworzyli swój własny niepowtarzalny styl a “Pawn Hearts” jest z pewnością tego ukoronowaniem. Nawet bonusowe „Theme One” i „W” to perełki.

Progresji ciąg dalszy

Kto jeszcze? Traffic prezentuje jazzowo – progresywny “The Low Spark of High Heeled Boys”, CressidaAsylum” a kolejny przedstawiciel z Canterbury – Gong odjechany “Camembert electrique”. W Polsce poza “Korowodem”, swoją premierę ma drugi w karierze Niemen Enigmatic dwupłytowy “Niemen” (Red Album) oraz debiut Klanu – “Mrowisko”. Do niedawna najdłużej grający zespół w historii – Golden Earring nagrywa siódmy w karierze holenderskiej formacji „Seven Tears„, zawierający m.in. „She Flies on Strange Wings”  czy „Silver Ships„. Niderlandy obserwują premierę “Moving Waves” (“Focus II”) formacji Focus. Drugi „Moving Waves” to kwintesencja dyskografii zespołu (choć jego następca jest równie bardzo poważnym pretendentem do tej nagrody).

Krautrock i reszta świata

W Niemczech wychodzi seria znakomitej psychodeliczno-awangardowe muzyki (później określanej „krautrockiem”). Na 1971 przypada data wydania przez CAN swojej najsłynniejszej płyty Tago Mago. CAN to jedni z najbardziej uzdolnionych i kolektywnie zgranych muzyków, jakich miałem okazję usłyszeć. Absolutny Mus! Z self-titled albumem debiutuje niemniej ważny Faust. Swoją pierwszą płytę zawierającą dwie dłuższe kompozycje, nagrywa także Ash Ra Tempel. Podobne wydanie to album In den Gärten PharaosPopol Vuh, choć tutaj oba ambientowe utwory są nieco krótsze niż u Ash Ry. Nic straconego, bo w nowszych wydaniach są bonusowe „Kha – White Structures 1” i „-||- 2„. Wszystkie utwory z płyty tworzą mocno ponury i niepokojący obraz stworzony z użyciem syntezatora Mooga.

Odpływając jeszcze nieco w stronę latynoską, warto przypomnieć zespół Carlosa Santany, który nagrywa swoje trzecie wydawnictwo “Santana 3”. W Skandynawii pojawia się formacja Fläsket Brinner. Na ich pierwszy w całości instrumentalny krążku jest np. unikatowy „Gånglåten„. Nie wspomnieliśmy jeszcze o Turcji, gdzie miało miejsce pierwsze studyjne wydawnictwo żyjącej legendy Moğollar (Les Mogol) – zespołu, który tworzył z większością artystów anatoliskiej sceny muzycznej. 

Podsumowanie 1971

O tym, jaki muzycznie był 1971 świadczą przede wszytskim albumy jakie w nim powstały. Praktycznie w każdym gatunku, czy nawet podgatunku, ukazują się dzieła kultowe, ponadczasowe, legendarne, tytuły w pełni nowatorskie będące prekursorem danego stylu. W ramach folku, hard rocka czy rocka progresywnego, to zjawisko jest najsilniej widoczne. Nie będzie już teraz dla mnie zaskoczeniem, kiedy ktoś napisze, że “1971 był najznakomitszym rokiem w historii muzyki popularnej XX wieku”. Jeżeli nawet nie “naj” to z pewnością ścisły “top”.

Oczywiście przywołane style i reprezentujące ich tytuły to jedynie subiektywny czubek góry lodowej. O całym sezonie 71’ można by rozpisywać się w nieskończoność tworząc obszerne encyklopedie czy przewodniki. Przesłuchując choć część z przywołanych albumów/utworów, dostaniemy obraz muzyki tego okresu. Uważam, że okresu znakomitego, barwnego i bardzo różnorodnego, gdzie dosłownie każdy znajdzie jakąś perełkę dla siebie. A to co przyniósł kolejny 1972, dowiemy się przy okazji okrągłej 50-ej rocznicy w już niedalekim 2022.

Dodaj odpowiedź

Twój e-mail nie będzie opublikowany.

Sprawdź jeszcze

Więcej naszych wpisów