Doktor Strange powrócił, dziwniejszy niż dotychczas
Film Doktor Strange w multiwersum obłędu okazał się kolejnym kasowym hitem Marvela, zarabiając w weekend otwarcia aż 450 mln na całym świecie. Zaliczył tym samym 10 najlepsze otwarcie w historii kina. Jednocześnie film zebrał dosyć pozytywne opinie, ale nie brakuje też głosów rozczarowania. Nowy Doktor Strange okazał się ciekawym przypadkiem filmu mocno osadzonego w MCU, a jednocześnie bardziej autorskiego, skierowanego do nieco innej publiki.
Sprawdź także: Fantastyczne Zwierzęta i wielki niewypał – co poszło nie tak z prequelem Harrego Pottera?
Powrót Sama Raimiego
Sequel do filmu z 2016 roku bazuje na scenariuszu typowym dla MCU. Z prostą fabułą z pewnymi elementami uniwersum, gościnnymi występami, oraz z charakterystycznym poczuciem humoru.
Jednak sporą różnicę zrobił wybór reżysera. Zaangażowano prawdziwą legendę kina gatunkowego, czyli Sama Raimiego, twórcę zarówno klasycznej trylogii o Spider-Manie, jak i Martwym źle. Filmy w wielu kręgach kultowe, a nawet uważane za przełomowe w swoim gatunku. Charakteryzujące się też sporą dawką teatralności i campu rodem ze starych komiksów o superbohaterach lub horrorów klasy B. Raimi w przypadku Doktora Strange w multiwersum obłędu połączył obie te konwencje.
Podobnie jak w przypadku Spider-Manów z Tobeyem Maguirem nowy Doktor Strange jest bardzo umowny. Pełen skrótów, prostych symboli mających szybko dostarczyć informacji i emocji. Nie jest to zrealizowane tak zgrabnie, jak w przypadku filmów o Człowieku Pająku, ale wciąż jest w tym urocza naiwność.
Reżyser raz jeszcze pokazał, że ma dobrą rękę do tworzenia spektaklu. Efekty komputerowe może nie wybijają się ponad poziom MCU, ale wybija się praca kamery i montaż. Sceny akcji są klarownie sfilmowane, z dobrze wyważoną paletą barw. Postarano się, aby każda walka między czarodziejami wyglądają trochę inaczej, bazowały na innych zaklęciach, czasem naprawdę pomysłowych. Od czasu do czasu oferuje także ciekawie tryki operatorskie i montażowe. W paru momentach pojawia się charakterystyczna dla reżysera dynamiczna praca kamery, pełna dynamicznych najazdów na twarze postaci, albo sekwencje montażowe pełne nagłych cięć. Coś co dawno nie było używane w tego typu kinie, a wnosi sporo energii do seansu.
Sprawdź także: Morbius. Wampiry bez zębów
Doktor Strange, czyli horror w MCU
O dziwo więcej jest tutaj elementów znanych z trylogii Evil Dead. Raimi w pełni wykorzystuje tematykę filmu do swojej konwencji. Skoro na pierwszym planie mamy czarodziejów i wiedźmy, to pojawiają się też mroczne księgi w stylu Necronomiconu, zombie, opętania, demony. Dochodzą do tego elementy rodem z twórczości Lovecrafta, lub gotyckiego horroru Hammera. Wszystko to zapodane w charakterystycznym dla reżysera stylu, czyli uroczo przestylizowane i teatralne niczym w latach 80.
Raimi nie tylko skutecznie buduje atmosferę grozy ładnie wystylizowanymi lokacjami, klimatycznym oświetleniem i paletą barw, ale też straszy paroma jump-scerami. Jest sporo scen horroru połączonego z czarną komedią, makabreska przeplata się ze slapstickiem. Udało się wprowadzić też zaskakująco dużo (jak na standardy MCU) przemocy i obrzydliwości, ocierających się nawet o gore. Padają nawet bezpośrednie nawiązania do serii Martwe zło, które zrozumieją tylko fani (wliczając w to cameo Bruce’a Campbella). Reszta widzów może poczuć się zdezorientowana w paru momentach. Tym bardziej że reżyser postanowił pobawić się oczekiwaniami fanów Kinowego Uniwersum Marvela.
Owszem, dostajemy nawiązania do uniwersum, cameo, wielkie powroty, ale w innym podejściu niż np. Spider-Manie: Bez drogi do domu. Reżyser prowokuje widzów, podaje fałszywe tropy, szokuje paroma twistami, które zmieniają mocno wydźwięk danego wątku. Coś, co początkowo zapowiadało się jak typowa dla MCU scena, zmienia się później w horror, lub czarną komedię. Wnosi to brawurę do formuły Marvela, odrobinę szaleństwa i świeżość. W końcu pewne wyjście poza bezpieczne ramy i oczekiwania fanów.
Sprawdź także: Wszystko wszędzie naraz – mały dramat w odmętach multiwersum
Mniej multiwersum, więcej obłędu w Doktorze Strange’u
Sam Raimi, jako reżyser kina superbohaterskiego starszego pokolenia zaprezentował swoje podejście. Zamiast bawić się w fanserwisy, cameosy i budowanie wielkiego uniwersum, skupił się po prostu na historii bohaterów, czyli Doktora Strange’a i Wandy. Obie postacie mają już za sobą długą historię w MCU i zmuszeni byli do poświęceń lub trudnych decyzji. Obaj są w martwym punkcie swojej historii – uratowali świat, są superbohaterami, ale nie udało im się ułożyć życia, nie czują się szczęśliwi. Podobny wątek był zresztą poruszony (tylko głębiej) w Spider-Manie 2, kiedy to Peter Parker musiał zrezygnować z życia towarzyskiego dla swojej misji.
Nie zwiedzimy zbyt wiele alternatywnych uniwersów, ale postarano się, aby każde z nich wyglądało ciekawie i stanowiło element podróży bohaterów. Konfrontują się ze swoimi alternatywnymi wersjami, każda pokazuje nieco inne ich oblicze. Pozwala to nadać bohaterom odrobine niuansów, jak to w każdym bohaterze tkwi cząstka zła, a w każdym złoczyńcy cząstka dobra.
Nie wszystkie wątki jednak są wystarczająco rozwinięte. Niestety w przypadku postaci Wandy zalecana będzie znajomość wydarzeń z serialu WadnaVision (serialu Disney+ niedostępnego wciąż w Polsce), który podbudowywał motywacje postaci. Film ma problem z pacingiem – tempo jest momentami zbyt pośpieszne i skrótowe, nie pozwala się skupić na niektórych scenach, aby mogły emocjonalnie wybrzmieć. Na szczęście niedostatki ratują aktorzy. Benedict Cumberbath jako Strange i Elisabeth Olsen jako Wanda wypadają lepiej niż kiedykolwiek w MCU. Są nie tylko bardzo charyzmatyczni, ale też mają więcej dramatycznych momentów do zagrania. Także obaj aktorzy bardzo dobrze sprawdzają się w graniu różnych, alternatywnych wersji bohaterów. Inne postacie w filmie, jak np: America Chaves wypadają nieźle, ale nie mają specjalnie dużo miejsca, aby zabłysnąć.
Podsumowanie
Doktor Strange w multiwersum obłędu nie jest filmem bez wad, ale jest jednym z ciekawszych tytułów w Kinowym Uniwersum Marvela. Bardziej gatunkowy, na pogranicza horroru, ale też bardziej wizualnie sycący i plastyczny. Oferuje przede wszystkim to, czego brakowało w MCU od dawna – więcej pazura, mroku i obłędu.