Mówi się, że życie to nie film. Ale co kiedy film aż nadto realistycznie przypomina kadr wyjęty prosto z rzeczywistości? Malcolm & Marie to najnowsza produkcja Sama Levinsona, który przede wszystkim zaskarbił sobie serca fanów dzięki Euphorii, jednym z najlepszych seriali o nastolatkach na przestrzeni ostatnich lat. W swoim najnowszym obrazie wyprodukowanym dla Netflixa wykorzystuje sprawdzone mechanizmy, rzucając nas jednocześnie w zupełnie innym kierunku. Malcolm & Marie nie jest produkcją dla każdego, wielu może się od niej odbić. To nie jest niedzielne kino. To historia, do której trzeba usiąść z premedytacją, żeby na samym końcu rzucić lekko zmieszanym “no nieźle” i przetwarzać to, co się zobaczyło przez całą noc.
A wystarczyło podziękować
Po udanej premierze najnowszego hitu Malcolma (John David Washington), filmowiec wraz ze swoją dziewczyną (w tej roli Zendaya) wracają do domu świętować sukces i czekać na nadchodzące recenzje w popularnych magazynach. Dość gęsta atmosfera, duszony żal i niewypowiedziana frustracja powodują, że uroczy wieczór zamienia się w całonocną przeprawę przez szeroki wachlarz emocji, serię wybuchowych dialogów i monologów, które nie biorą jeńców. Zaczyna się od cynicznych komentarzy i naburmuszonej miny, a kończy się na transparentnym wejściu w najgłębsze problemy, tajemnice, kompleksy i ambicje bohaterów.
Podczas dwugodzinnego seansu stajemy się wręcz naocznymi świadkami długodystansowej kłótni kochanków, których obserwujemy niemal w tempie rzeczywistym. Cały film zamyka się w jednej nocy, stąd przy odpowiednim skupieniu możemy się poczuć, jakbyśmy przez jedno z ogromnych okien podglądali eskalację tego, co dzieje się między kochankami.
Jedno niewypowiedziane słowo otwiera puszkę Pandory i porywa nas w niesamowicie dynamiczny przekrój tych rozmów, których raczej z reguły wolimy unikać. Ogromnym atutem filmu jest to, że skrupulatnie dba o wartkość akcji i utrzymywanie uwagi widza na ekranie. Znając założenia produkcji obawiałem się, że brak dynamiki czasowej, poranków, nocy, naturalnych przejść i sztucznego “przyspieszania akcji” może postawić nas przed dość nużącym seansem. Nic z tych rzeczy. Levinson wykorzystał wszystkie atuty rezydencji, w której kręcony był film i finezyjnie bawił się kadrami, perspektywami i wytworzeniem dość intymnej relacji między kamerą, a Zendayą i Washingtonem. Wraz z rozwojem akcji coraz głębiej wchodzimy w świat przedstawiony i zmniejszamy dystans między nami, a tym co na ekranie.
Malcolm & Marie: sztuka teatralna czy film?
Można odnieść wrażenie, że Malcolm & Marie zbudowane są jak dobra sztuka teatralna. Nie tylko stałość miejsca i czasu przybliża nam sceniczną atmosferę. Ich rozwijająca się kłótnia podzielona jest na akty, przerywane delikatnie oderwanymi sekwencjami pozwalającymi złapać oddech i przetworzyć dziesiątki argumentów, które padły na ekranie. Bohaterowie na chwilę wychodzą, idą zapalić, zrobić sobie drinka czy zwyczajnie się wysikać. Wtedy czujemy – to jest przerwa.
Pomiędzy kolejnymi częściami całonocnej przeprawy kochanków dostajemy elementy leżące jakby na uboczu głównego wątku fabularnego, takie jak rozprawianie nad recenzją w gazecie czy gorączkowe szukanie portfela. Nawet sam sposób kręcenia kolejnych partii zabiera nas na salę teatralną. Malcolm & Marie nie jest przeładowany efektami, przejściami i ekstrawagancką mieszanką szybkich ujęć. Lwia część kadrów, które widzimy na ekranie, jest statyczna i nieprzerwana żadnymi cięciami (tzw. mastershots). Większość monologów nagrywana jest ciągiem, pokazując nam rzeczywistą wydolność aktorów, potęgując odbiór ich zdolności aktorskich. Przez brak alternatywnych miejsc akcji i postaci pobocznych, nasza uwaga choćby na chwilę nie schodzi z Zendayi i Washingtona. Przez dwie godziny patrzymy tylko na nich. Jak w teatrze.
Political because I’m black?
W scenie, której Malcolm czyta jedną z recenzji swojej produkcji, mruga delikatnie okiem w stronę potencjalnych krytyków i recenzentów Malcolma & Marie, komentując współczesną perspektywę komentowania filmów. Postać grana przez Washingtona wpada w szał widząc jak często esencja jego produkcji jest pomijana, ponieważ recenzentka analizuje kwestie rasowe czy feministyczne na ekranie. W pewnym momencie nazywa to nawet filmem “politycznym”. Wtedy z ust Malcolma pada kluczowe pytanie: “the movie is political because I’m black?”
Cała ta sekwencja stawia wiele osądów i współczesnych poprawności społecznych pod znakiem zapytania. Czy każdy film, który w centrum stawia postać czarnoskórą z urzędu staje się filmem politycznym? Czy mężczyzna może sportretować kobietę bez narażania się na atak dyskursu feministycznego? Czy pochodzenie i tło autora determinuje nam holistyczny odbiór filmu? Kiedy Malcolm stawia przed widzem dziesiątki podobnych pytań, zaczynamy wyciągać pierwsze wnioski. Musimy być niesamowicie ostrożni, aby zachowując respekt i ciekawość do socjo-politycznej problematyki filmu nie zatracić gdzieś głównego przekazu autora i nie pozbawić się szansy na pełne przyswojenie ładunku emocjonalnego, który kierowany jest w naszą stronę z ekranu.
Levinson podszedł szalenie misternie do obu płaszczyzn Malcolma & Marie. Już od pierwszych scen zauważamy narrację, w której czarnoskóra para włożona jest w konwencję zazwyczaj używaną do portretowania postaci białych. Główni bohaterowie nie są pokazani jako uczestnicy marszów równościowych, jako ofiary rasizmu czy przedstawiciele klasy robotniczej walczący z dyskryminacją i okrutnym systemem Stanów Zjednoczonych. W pierwszej scenie wytwornie ubrani wchodzą do przeszklonej, imponującej rezydencji, sięgają po szklankę drogiego trunku i planują spędzić wieczór jak każda inna para.
I tu nie chodzi o to, że twórca pomija rasowe pochodzenie postaci, udając że rasa nie istnieje, a oni są po prostu nonszalanckimi reprezentantami klasy wyższej. Już w pierwszych dialogach padają nazwiska ikonicznych figur w historii afroamerykanów, takie jak Angela Davis czy Spike Lee. W tle ciągle słyszymy mieszankę czarnego bluesa, jazzu i soulu, który potęguje wydźwięk, że Levinson nie ukrywa rasy jako tematu niewygodnego. Wręcz przeciwnie. Między wierszami pokazuje nam, że nie każdy film, który stawia w swoim centrum osobę czarnoskórą musi być skazany na polityczny charakter. A tak trochę się dzieje. Wystarczy przypomnieć sobie głośniejsze tytuły z ostatnich lat, takie jak Moonlight, Greenbook, Fences, Hidden Figures, Harriet, Just Mercy, BlacKkKlansman czy tegoroczne Ma Rainey’s Black Bottom, by zdać sobie sprawę, że niestety tak trochę jest. I to trudny temat, wiem, jednak Sam Levinson dorzuca swoje trzy grosze do tej dyskusji i robi to całkiem trafnie.
Zagrało w Euphorii, zagra i tutaj
Nie tylko Zendaya jest tym elementem, który Sam Levinson wypożyczył z Euphorii i użył jako pewniaka swojej nowej produkcji. Malcolm & Marie również porusza temat narkotyków, odwyku i psychicznych ułomności, z jakimi wielu z nas się mierzy. Marie okazuje się być postacią z ogromnym bagażem doświadczeń i trudną historią, którą powoli rozpakowuje przed nami podczas filmu. Dość wyraźnym echem odbija się także piętno uzależnień i spowodowanych przez nie blizn, które zostają z człowiekiem do końca życia.
Bohaterka Zendayi odkrywa karty swojej złożoności, kładzie na tacy swoją skomplikowaną naturę, jednak trochę wymyka się spod stereotypowej kliszy nieobliczalnej narkomanki. Scena z nożem (tutaj niestety więcej powiedzieć nie mogę) staje się dość niespodziewanym zwrotem akcji w naszym stopniowym poznawaniu jej bohaterki. Kiedy już chcieliśmy ją włożyć do konkretnej szuflady, psikus, nie tak prędko.
Znane z Euphorii jest też kontrastowe zestawienie trudnej tematyki, złożonych postaci z pięknym tłem i hipnotyzującą aurą dekoracji i scenografii. Terapeutyczne rozkładanie problemów i kompleksów tytułowej pary przerywane jest serią zjawiskowych kadrów, niepowierzchownych zbliżeń i zabawy detalem. No i oczywiście Labrinth, który po raz kolejny tworzy niepowtarzalną muzyczną atmosferę. Tych dwóch już zawsze powinno pracować razem.
Najlepszy obraz kłótni we współczesnym kinie?
Ładunek emocjonalny, który oferuje nam Malcolm & Marie może być porównywalny z tym, który pamiętamy z Historii małżeńskiej, w której Scarlett Johansson i Adam Driver zabrali nas na uczuciowy rollercoaster. Różnica jest taka, że tutaj nie mieliśmy fabularnych scen, które sprawnie zbudowałyby nam motywacje bohaterów, ich pobudki i obraz przeszłości. Nie mieliśmy okazji razem z nimi przeżywać dojrzewania tej relacji. Wszystko, na czym oparliśmy swoje utożsamianie się z bohaterami zawdzięczamy tylko i wyłącznie dialogom.
Dwie godziny w jednym miejscu, z tymi samymi dwiema gadającymi głowami, które w bardzo umiejętny sposób przemycają nam tyle szczegółów z ich życia, ile to tylko możliwe. To szalenie trudna robota. Nie mieliśmy wzruszających scen odwyku, nie było oburzających ujęć zdrad czy kłamstw. Nie było niczego, co podkręciłoby nam odbiór emocjonalny. Tylko Zendaya, Washington i czarno-biały obraz.
Wydaje mi się, że Malcolm & Marie znacznie mocniej trafi do widza, który choć raz był w związku albo choć raz był zakochany. Przy całej brutalności, surowości, a czasami też niezręczności tej kłótni chce się czasem rzucić: “Cholera, no tak to właśnie czasem wygląda.” Czasem brakuje argumentów, czasem zdzierasz gardło bez powodu, a czasem dość nieporadnie próbujesz zaczepić drugą osobę i choć na chwilę potrzymać jej rękę.
Są sceny, w których tak bardzo realistycznie czujemy ten sam ból, a jednocześnie tą samą miłość dwójki ludzi, którzy przepychają się w rzucaniu jak najcięższej bomby i jak najmocniejszym zranieniu drugiej strony, mimo że w głębi serca wręcz szaleją z miłości, a sam ból rozrywa ich na kawałki. Dawno żaden film tak dobrze nie pokazał tej cienkiej granicy między miłością a nienawiścią. Nic w tym filmie nie jest zero-jedynkowe, a jeden krótki dialog potrafi z minuty na minutę lawirować między komedią a tragedią.
John David Washington: coś więcej niż Tenet
Amerykańscy dziennikarze filmowi zwiastowali, że 2020 i 2021 rok będą wyjątkową szansą dla Johna Davida Washingtona na wyjście z cienia ojca i świadomego wyrobienia sobie nazwiska. Tenet Christophera Nolana był jednym z najbardziej oczekiwanych obrazów poprzedniego roku i miał wynieść Washingtona na zupełnie inny poziom, zapewniając mu szeroką przychylność gremium akademików i środowiska branżowego. Jak się szybko okazało ani sam film, a tym bardziej rola aktora nie odbiła się wśród ludzi wybitnie pozytywnym echem. Sam film oskarżany był o przekombinowanie, a Washington dostał scenariusz, w którym najlepszym co mógł zrobić było wykreowanie zimnej i powściągliwej sylwetki rodem z filmów o Jamesie Bondzie.
Malcolm & Marie postawiło go w zupełnie innym świetle. O ile postać Malcolma trochę odbija się od stereotypowego portretu egocentrycznej męskości, o tyle tym razem jego emocje, wybuchy i ekscentryczne monologi mają szansę wybrzmieć na ekranie. Washington gra bardzo dynamicznie, rysując delikatną różnicę między dosłowną dominacją Malcolma a nieco bardziej złożoną kreację Marie. Mógłbym się przyczepić, że mimo całej palety wygranego gniewu, wściekłości, żalu, znużenia i frustracji, Washington zachowuje dość bezpieczny zestaw mimiki i ekspresji. W scenach kiedy słuchał bohaterki Zendayi znowu widziałem tego introwertycznego agenta z Teneta. Ale z drugiej strony, nie wiem kiedy widziałem w kinie tak długą, w całości wykrzyczaną scenę. Że też chłopak wytrzymał.
Zendaya: czy to moment na Oscara?
W przypadku Zendayi dostajemy bardzo misternie skonstruowany portret kobiety, która na przestrzeni całego filmu dotyka tematów feminizmu, ludzkiej ułomności, niespełnionych ambicji, kryzysu tożsamościowego i problemów z samooceną. Szybko zauważamy, że Zendaya jako była gwiazdka Disneya jest zdolna wyjść poza swoją strefę komfortu i zagrać naprawdę różne postaci. O ile zagrana przez nią Rue z Euphorii zapewniła jej nagrodę Emmy i wejście do A klasy współczesnych aktorek, o tyle Malcolm and Marie stawia kropkę nad “i”, pozycjonując Zendayę jako ważnego gracza w sezonie oscarowym i istotne nazwisko młodego pokolenia Hollywood.
Czy to jest jej złoty bilet i szansa na odebranie Oscara w wieku 24 lat? Wydaje mi się, że mimo naprawdę fenomenalnego występu, to jeszcze może nie być ten moment. Tak gęsta kumulacja zachwytów i odznaczeń w kierunku Zendayi może skutkować tym, że Akademia nie będzie zbyt skora oddać jej wszystkiego w ciągu jednego roku. Co więcej, Złote Globy, które dwa dni temu ogłosiły swoje nominacje w całości pominęły Malcolma & Marie. Czy winowajcą tego jest zły timing produkcji? A może ten alternatywny indie obrazek nie trafia jednak do Akademików?
Malcom & Marie to nie jest film dla każdego
Produkcja Levinsona została stworzona w bardzo unikatowej koncepcji, której czarno-biały indie klimat przywodzi na myśl niezależne kino Cassavetesa z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wysoki próg wejścia, ograniczenie czasowe, lokalizacyjne i mocno limitowana paleta zagrań fabularnych, do których przyzwyczaiło nas komercyjne Hollywood może postawić pewne kłody przed niektórymi widzami.
Malcolm & Marie to kino bardzo prywatne, intymne i wręcz buduarowe, stąd też w takich warunkach powinniśmy je oglądać. To nie jest materiał na seans ze znajomymi czy tło do obiadu. Do tego filmu trzeba usiąść z premedytacją i pozwolić sobie na dwie godziny wyłączyć ze wszystkich zewnętrznych bodźców i emocji. Tylko wtedy tak naprawdę wejdziemy w ten świat i zrozumiemy relację, która wytworzyła się między postaciami.
To jest też film, który został niesamowicie gęsto zapakowany w dialogi. Nasi bohaterowie przerzucają się bardzo złożonymi wypowiedziami, dotykając szerokiego spektrum tematów społecznych, emocjonalnych, a czasem nawet politycznych i kulturowych. Myślę, że każdy kolejny seans tego filmu pozwoli nam zobaczyć nieco więcej.
Jedną rzecz robi jednak naprawdę dobrze – zostaje z nami po seansie. Na napisach końcowych nie rzucamy się, aby włączyć swoją ulubioną playlistę i ogarniać się do snu. Zostaje w nas jakaś doza niepokoju, nostalgii i swoistej refleksji nad przyszłością. Miłość bywa cholernie trudna. Stworzenie relacji, w której żadna ze stron nie będzie uginała się i rezygnowała ze swoich wewnętrznych pragnień czy ambicji jest cholernie trudne. Zrozumienie drugiej osoby i siebie samego jest cholernie trudne. I tak samo trudny jest ten film. To dosyć wymagająca podróż po tym jak kochać i jak słuchać. To dwugodzinna lekcja o tym, że nasza prawda, słuszność, racja czy ostatnie słowo nie jest najważniejsze.
Malcolm & Marie: w skali od zera do dziesięciu…
… daje 8 i pół. Może to kwestia dobrego przygotowania, zgaszonych świateł i drinka w ręku, a może po prostu kwestia dnia, ale ten film naprawdę do mnie trafił i osiągnął zamierzony cel. Oczywiście widziałem drobne rzeczy, które delikatnie wytrąciły mnie z mojego zachwytu jak chociażby mocno kliszowa scena finałowa, która była dość oklepaną klamrą do całości albo pojedyncze wtórne dialogi i monotematyczne ekspresje głównych postaci. To jednak kropla w morzu tego, co w tym filmie naprawdę wyszło.
Liczę, że Oscary, w przeciwieństwie do Złotych Globów docenią ten film i nie przejdzie on tak zupełnie bez echa. Jednak warto, abyście ocenili to sami. Malcolm & Marie dostępny od dzisiaj na platformie Netflix.