lifestyle

Netflixowy “Bal” produkcją zmarnowanego potencjału?

Kiedy Ryan Murphy, komercyjny król serialu nowej generacji, podpisał kontrakt z Netflixem na 300 milionów dolarów, mogliśmy szybko obliczyć jak wiele jego filmów i seriali czeka na nas w ciągu najbliższych lat. Dużo. “The Prom” to najświeższa produkcja Amerykanina, która zaczęła grę z wysokiego C, a skończyła… jak skończyła. Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Jeśli oglądasz Netflixa, oglądasz Murphy’ego

Murphy dał się poznać jako wyrazisty twórca barwnych, progresywnych i zaangażowanych społecznie obrazów o młodzieży, mniejszościach etnicznych, kulturowych i środowisku LGBT+. Od 2009 roku, kiedy stworzył telewizyjny superhit “Glee”, na swoim koncie zebrał masę innych chętnie oglądanych i głośno promowanych tytułów. W tym chociażby “American Horror Story”, “Screem Queens”, “Pose” czy ostatnie “Ratched”. Mimo, że Murphy raz reżyseruje, raz pisze a czasami jedynie produkuje, w każdym serialu, którego dotknął od razu widać pewien konkretny charakter i styl. Blichtr, światła, kolorowe stroje i Broadwayowska dramaturgia w ułamkach sekund zdradzają kto dołożył swoje pięć groszy do danego tytułu. Niestety, o ile w dotychczasowych produkcjach treść starała się gonić mocno ekspozycyjną formę, o tyle w “Balu” ta równowaga została nieco zachwiana.

W trakcie nieco ponad dwóch godzin musicalu obserwujemy historię czworga aktorów teatralnych, których kariery są dalekie od ideału, a ich ostatnie porażki motywują ich do szybkiego zdobycia dobrego PR-u i zapisania się na stronach brukowców jako aktywiści społeczni i filantropiści o wielkich sercach. Przypadkowy wpis na Twitterze sprawia, że obiektem ich misji staje się Emma Nolan (przyzwoicie przedstawiona przez debiutantkę Jo Ellen Pellman), licealistka z Indiany, której rada rodziców zabroniła przyjść na amerykańską wersję studniówki (tytułowy prom) z jej dziewczyną. Kiedy broadwayowska trupa jedzie do małego miasteczka, próbując odbudować swój wizerunek, szybko zdają sobie sprawę, że wielkie wejście na spotkanie rady czy machanie statuetką nie wystarczy, by przekonać konserwatywne środowisko do zmiany zdania. 

Co jest głównym problemem “Balu”? 

Jest to bardzo klasyczny musical w całości swojej formy i przekazu. Bazuje na mocno stereotypowych, szekspirowskich wręcz układach fabularnych, ukazując wiele tematów w dość przestarzały sposób, znacznie pomniejszając motywacje i pragnienia bohaterów. Cała problematyka środowiska LGBT+ została tu ukazana w dość prosty, by nie powiedzieć powierzchowny sposób. Jedyną motywacją głównej bohaterki, która walczy o równy udział w życiu społecznym szkoły, jest pójście na bal. I to grałoby idealnie jako symbol tej walki, gdyby w dialogach pojawiły się inne przesłanki, dodatkowe problemy czy trudności jakie spotykają ją każdego dnia.

Tymczasem można odnieść wrażenie, że jak tylko będzie mogła pójść na bal to cały świat momentalnie ją zaakceptuje, pokocha, a jej życie zacznie przypominać hollywoodzką bajkę. Rozumiem że nie ten wątek był pewnie głównym elementem fabularnym, ale wiedząc, że taka obsada przyciągnie całe rodziny, rodziców i nie tylko młodych widzów, żałuję że Murphy nie wykorzystał tej szansy, by pokazać szerzej, nieco dogłębniej zmagania nieheteronormatywnej nastolatki. Stąd też miałem wrażenie, że to przysłowiowe “liźnięcie” progresywnych tematów oraz późniejsze porzucenie ich wraz z rozwojem fabuły postawiło tą produkcję obok innych, przyzwoicie zrobionych musicali sprzed kilkunastu lat. Brakowało mi spojrzenia na problematykę poprzez soczewki 2020 roku i nowej, dużo dalej posuniętej dyskusji społecznej na takie tematy.

Druga szpila, którą muszę chociaż symbolicznie wbić to już kwestia samego musicalu w musicalu. Pod kątem muzycznym, a nawet realizatorskim, przedstawił nam całkiem porządne kino rozrywkowe z licznymi popisami wokalno-tanecznymi i niestety, wyjątkowo niecharakterystycznych kompozycjach. W kilka godzin po seansie nie byłem w stanie zanucić ani jednej piosenki, ani jednej melodii. Brak pewnego czołowego hymnu całego musicalu i mało angażujące kompozycje sprawiły, że “Bal” stracił jedną z największych sił, która mogłaby go ciągnąć przez lata – piosenki, do których wracalibyśmy regularnie, jak chociażby do numerów z Hair, Grease, Heathers czy dużo świeższego tytułu jak Król Rozrywki. Te wykonania robiły wrażenie jedynie podczas oglądania, po wyłączeniu Netflixa czar niestety prysł. 

Przyzwoite familijne kino i mocno przeciętny musical

Nie mogę jednak powiedzieć, że “Bal” jest Netflixową porażką, a wszystkim ciekawym kolejnego filmu z Meryl Streep odradzam seans. Produkcja Murphy’ego ratuje się tym, że może nie jako musical, ale jako niedzielne, familijne kino sprawdza się zaskakująco dobrze. Ten niski próg wejścia, praktyczny brak ciężaru jakiejkolwiek problematyki, połączenie tego kiczowatego, pełnego brokatu i świateł klimatu, razem z wątkami romansu, przemiany i motywu “od zera do bohatera” sprawia, że pozycja ta na pewno umili niejedno popołudnie i zostawi takie typowe poczucie feel good po obejrzeniu. Kulminacyjne nagranie głównej bohaterki, które zacznie krążyć po sieci, a także seria przeróżnych, dość oczywistych następstw, które zamkną ostatnie 20 minut filmu niektórych rozczuli, a innym przyniesie szczery uśmiech na twarzy.

Podsumowując, ci bardziej wymagający widzowie, którzy oczekują od filmu wielowymiarowej satysfakcji i porządnego komentarza na tematy społeczne czy kulturowe – mogą się rozczarować. Jeśli jednak masz ochotę na chwilę wytchnienia i napawania się kolorową historią, pełną blichtru, z końcowym happy-endem, to jest to. Kino na kaca, na zły humor czy na leniwą niedzielę w domu, wtedy sprawdzi się w sam raz.

Jeśli miałbym oceniać cyferkami, to taka trója z plusem, więc na tradycyjnej skali dałbym lekko naciągnięte 6/10.

Po więcej artykułów dotyczących sfery Lifestyle zapraszamy na Nowl Lifestyle – bądź z nami na bieżąco!

 

Dodaj odpowiedź

Twój e-mail nie będzie opublikowany.

Sprawdź jeszcze

Więcej naszych wpisów