Od szkockiego osiłka do angielskiego brutala
James Bond – bohater serii powieści Iana Fleminga – został po raz pierwszy przedstawiony masowej publiczności w 1962 roku wraz z premierą Doktora No. Pomimo zastrzeżeń Fleminga, Connery zagrał agenta Jej Królewskiej Mości w 5 filmach z lat 1962-1967, a jego kreacja jest pamiętana nie tylko jako najbardziej wyrafinowana i najbardziej cool w serii, ale także jako jedna z ważniejszych postaci w historii kina. To właśnie z ust Szkota po raz pierwszy w historii padły słynne: „Wódka martini. Wstrząśnięta. Nie mieszana” oraz „Bond. James Bond”.
Następcą Connery’ego został australijski aktor – George Lazenby, który zagrał agenta 007 w W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości (1969). Zgrabnie i taktownie pomijając ten epizod, wśród wielbicieli Jamesa Bonda, znajdzie się ogromna frakcja, której faworytem w tej legendarnej roli jest Roger Moore. W 7 filmach z serii, Moore poleciał w kosmos, walczył ze zgrają krokodyli i rozbroił bombę atomową. Mimo tego, że jego kreacja była charyzmatyczna i chwalona z iście brytyjskie poczucie humoru, jego kunszt aktorski i dość „sztywna” maniera wypowiadania kwestii sprawiają, że Bond Moore’a zdaję się nie wytrzymywać próby czasu. Nie ukrywam jednak, że Moore ma dużą siłę przyciągania, dlatego też Człowiek ze złotym pistoletem (1974) ze zniewalającą Britt Ekland, pozostaje jednym z moich ulubionych Bondów.
Pod koniec lat 80, Timothy Dalton (bardzo bondowskie imię) przywdział idealnie skrojony garnitur i zasiadł za kierownicą Aston Martina. Jego filmy W obliczu śmierci (1987) i Licencja na zabijanie (1989) to dwa z najbardziej lubianych filmów o Bondzie, a mroczne i często poważne podejście Daltona do agenta 007, jest powszechnie uważane za najdokładniejszą interpretację książek Iana Fleminga.
I wreszcie Pierce Brosnan. Zamknijcie oczy. Pomyślcie: James Bond. Kogo widzicie? Ja przez lata widziałem właśnie Brosnana. Myślę, że stało się to za sprawą oglądania Bonda w publicznej telewizji w czasach gimnazjum. Spotkałem się z opiniami, że Pierce na przestrzeni 4 filmów odepchnął Bonda od jego mocnych, dystyngowanych początków i skierował go w stronę czegoś bardziej hollywoodzkiego i mniej interesującego. Sam nie wiem. Nazwijcie mnie prostakiem, ale Pierce Brosnan i Carmen Electra na jednym ekranie? Tak, proszę.
Daniel Craig – Bond idealny?
Portret brytyjskiego szpiega stworzony przez Craiga pomógł ożywić markę, która w tamtym czasie usiłowała znaleźć współczesną tożsamość dla agenta 007 po serii filmów Brosnana, które były niejednoznaczne pod względem tematycznym. Craig zaczął od intensywnej współpracy z Madsem Mikkelsenem i Evą Green w Casino Royale (2006). Jego kolejne filmy odnosiły ogromne sukcesy finansowe i dały fanom serii poczucie spokoju i bezpieczeństwa o przyszłość Jamesa Bonda.
Powierzchowność Craiga – zimna i momentami grubiańska – skrywa w sobie ogromne pokłady wrażliwości, do której aktor nie wahał się sięgać na przestrzeni lat. Widać to zwłaszcza w Nie czas umierać. Mimo, że moje kinowe ego chciałoby wskazać na Seana Connery’ego jako mojego ulubionego Bona, to właśnie Craig zasłużył sobie na to miano.
Nie czas umierać jako kinowe doświadczenie
Panuje powszechne przekonanie, że pewne filmy należy oglądać w kinie. Moim zdaniem wszystkie filmy powinno się podziwiać w kinie, ale kogo ja chcę oszukać? Sam oglądam premiery na Netflixie lub HBO. W przypadku Nie czas umierać wielki ekran i ogłuszające głośniki wypluwające dźwięki pocisków i rozbijanych samochodów są nieodzowne w czerpaniu pełnej frajdy z najnowszego Bonda.
Na film wybrałem się o 21:50 w piątkowy wieczór. Cinema City w Galerii Mokotów. Covid? Ee tam. Sala wypełniona ludźmi w 90%. Cierpliwie czekając na koniec 25-minutowego pasma reklam i trailerów czułem, jak moje podekscytowanie rośnie. Od pierwszych sekund filmu, seansowi towarzyszyła symfonia dziesiątek szczęk przeżuwających tłusty popcorn. Przy tym akompaniamencie, który był wspierany od czasu do czasu przez dźwięk otwieranej puszki, zapadłem się w fotelu i przypomniałem sobie cytat Artura Shopenhauera: „Od dawna uważam, że ilość hałasu, jaki każdy może znieść bez zakłóceń, jest odwrotnie proporcjonalna do jego zdolności umysłowych”. Zgadzam się z wielkim filozofem w zupełności…
Z kim Bond walczy tym razem?
Nie czas umierać przedstawia agenta 007 cieszącego się zasłużoną emeryturą u boku znanej widzom ze Spectre (2015) – Madeleine (Lea Seydoux). Pozorny spokój zostaje zakłócony przez wzmożoną aktywność organizacji Spectre, na której czele stoi pozornie odizolowany od świata Ernst Stavro Blofeld (Christoph Waltz). Kolejno, do gry, której stawką są losy światowej populacji, dołącza klasyczny czarny charakter typu bondowskiego – Lyutsifer Safin (Rami Malek). Postawiony pod ścianą Bond musi zmierzyć się z własnymi słabościami i wraz z Nomi – nową agentką 007 (Lashana Lynch) rozpoczynają wyścig z czasem. Ewentualne niepowodzenie w tej wymagającej misji równać się będzie z użyciem przez Safina śmiertelnie groźnej broni biologicznej.
Bond w formie
Mimo rekordowych 163 minut film ogląda się z wypiekami na twarzy. Reżyser Cary Joji Fukunaga świetnie manipuluje ujęciami, a sceny akcji są dopracowane do perfekcji niczym Omega na nadgarstku Craiga. Warta uwagi jest scena w Santiago de Cuba, w której Bond i Paloma (nieziemsko wyglądająca w wieczorowej sukni Ana de Armas) znajdują się na przyjęciu urodzinowym Blofelda. Kamera nieśpiesznie podąża za aktorami uchwytując sceny rozpusty i antycznych uciech członków Spectre. W sekwencji przeważają kolory purpury, fioletu, złota i wszechobecnego przepychu, które hipnotyzują widza nie gotowego na nagłą zmianę tempa i rewelacyjną scenę ucieczki.
Nowy Bond przybywa z dziwną mieszanką ciężkości i beztroski. Nad żartami i pościgami samochodowymi unosi się nieuchronna śmiertelność — nie tylko spodziewana rzeź tysięcy mieszkańców Ziemi, ale również niemożliwa do zbagatelizowania chmura żalu, straty i zmęczenia.
Według schematu
Jestem rozdarty, gdyż z jednej strony jestem wielbicielem Bonda i powielanych motywów używanych w filmach na przestrzeni dziesięcioleci i właśnie te wątki czynią filmy o Jamesie Bondzie wyjątkowymi mimo swoich pretensjonalnych błahostek. Należy zdać sobie jednak sprawę, że nie oglądam Aż poleje się krew (2007) dla egzotycznych lokalizacji, zapierającego w piersi tempa, idealnie wystających spod rękawów mankietów oraz poruszających wyobraźnię dekoltów. Z kolei, nie oglądam Nie czas umierać dla skompilowanej analizy człowieczeństwa postawionego przed kolejnymi życiowymi dylematami i onieśmielająco wspaniałego aktorstwa Daniela Day-Lewisa. Na wszystko jest miejsce i czas. Wielką umiejętnością jest bowiem zdolność do konsumpcji skrajnych filmów i pozyskiwanie z nich jakże potrzebnego piękna.
Z drugiej strony, nie mogłem słuchać sztucznie podniosłej i jakoby śmiertelnie poważnej mowy Safina, w której przedstawia argumenty za mordem tysięcy niewinnych ludzi. Postać grana przez Ramiego Maleka jest nieciekawa, bierna oraz przynosi ze sobą znajomą charakterystykę bondowskich czarnych charakterów. Szkoda. Przykład Safina pokazuje, że czasami nawet Phoebe Waller-Bridge nie wystarczy, aby wyzbyć się scenariuszowych wpadek.
Nie czas umierać – opinia emocjonalnego kinomana
Przez ostatnie dwa miesiące ponownie obejrzałem wszystkie filmy z serii przygód o Jamesie Bondzie. Miało mnie to przygotować na długo oczekiwaną premierę ostatniego Bonda z Danielem Craigiem. Nie mam zamiaru rekomendować tego samego czytelnikom nowl.pl. Radziłbym jednak zapoznać się ze Spectre, gdyż nawiązania do poprzedniego filmu z serii przewijają się dość często przez nową odsłonę Bonda.
Nie czas umierać nie zawiódł. Mam wrażenie, że pomogła w tym 6-letnia przerwa od ostatniego filmu. Było jednak w tym oczekiwaniu coś ujmującego. W czasach, gdzie otrzymujemy całe sezony „na tacy”, a platformy streamingowe prześcigają się w liczbach tworzonych filmów, warto było nostalgicznie wrócić do starego, dobrego Jamesa. Obawiam się również, że może to być ostatni Bond jakiego znam i jakiego uwielbiam. Trudno określić, w którą stronę zmierza agent 007.
Przyznam, że z tą świadomością uroniłem łzę w trakcie ostatniej sceny. Jedno jest pewne. Nie zobaczymy już Daniela Craiga w szortach wynurzającego się z oceanu lub przeszywającego swoimi stalowo-niebieskimi oczami potencjalną wybrankę. Coś się skończyło, ale za to w jakim stylu!