20 urodziny Primavera Sound
W dniach 2-12 czerwca, w Barcelonie odbyła się 20 edycja Primavera Sound. Na 11 dni, Katalonia zamieniła się w muzyczną stolicę dla fanów z całego świata. W tym roku, organizatorom udało się zrealizować jeden z największych line-up’ów tego lata. Wydarzenie, podobnie jak inne festiwale, musiało poczekać na swoją odsłonę przez dwa puste sezony. Hype rozrósł się tak bardzo, że zdecydowano rozegrać tegoroczną edycję w ramach dwóch weekendów, maksymalizując listę artystów i rozszerzając ilość scen.
Była to moja pierwsza Primavera, dlatego chciałbym podzielić się jeszcze wciąż mocno żywymi wrażeniami. Dane nam było uczestniczyć w całym drugim weekendzie oraz kilku koncertach organizowanych między W1 a W2 w ramach Primavera A La Ciutat. Jeżeli rozważaliście kiedykolwiek wyjazd na Primaverę, to ta relacja na pewno co nie co rozwieje.
Primavera Sound organizacyjnie
Przygotowując się do wydarzenia, można było przeczytać na forach internetowych , że organizatorzy nie podołali pierwszego dnia festiwalu. Brakowało punktów z wodą, a kolejki po piwo były jak stąd do Madrytu. Wierząc słowom bywalców poprzednich edycji, Parc del Fòrum nie oglądał jeszcze tak licznej publiki jak w 2022. Wielu zarzuciło, iż bilety zostały sprzedane w wykraczającej poza optimum ilości. Faktycznie, momentami było ciasno, nie mówiąc o dopchaniu się pod scenę, co w wielu przypadkach graniczyło z cudem.
Błędy z pierwszych dni szybko zostały naprawione, czego efekty widać było w ramach drugiej końcówki tygodnia. Kolejki nie były demotywujące, obsługa sprawna, a miejsc z wodą było wystarczająco dużo. Stoisk z napojami było naprawdę sporo – po kilka przy każdej ze stron danej areny. Punkty gastronomiczne umieszczone były w dwóch sekcjach. Jeden tuż obok dwóch głównych scen oraz większego targu w centralnej części Fòrum. Jakościowo, prawdziwa uczta, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie i w praktycznie większości lokali, niezależnie od diety.
Do dużych plusów zaliczyłbym punktualność występów, które niestety na nieszczęscie niektórych odbywały się faktycznie co do minuty. Teren festiwalu był ogromny i przyznam, że nie dane mi było zwiedzić go całego. Wybrane przeze mnie występy rozgrywały się w kilku powtarzających się lokacjach pomiędzy Cuprą, Tous, Binance a Estrella Damm i Pull&Bear. Sama lokacja była nieoczekiwanie, lecz sprytnie rozplanowana. Industrialny teren Parc del Fòrum został umyślnie i estetycznie zaadoptowany. Pod względem infrastruktury, osobiście nie miałem się do czego przyczepić. Do tego wszystkiego nie można zapomnieć o czarującej nadmorskiej scenerii.
Primavera: Dzień pierwszy
Squid
Brytyjski Squid był pierwszym zespołem, który przyszło nam zobaczyć w ramach drugiego weekendu Primavery. Kto czekał, aby na żywo usłyszeć materiał ze świetnie przyjętego „Bright Green Field”, na pewno nie wyszedł rozczarowany. Już od pierwszego utworu chłopaki z Kałamarnicy stworzyli atmosferę, której transowym zaproszeniom ciężko było się oprzeć. Niesamowicie zaraźliwa energia, którą wszyscy aż kipią, a zwłaszcza „lecący na kodach” wokalista i perkusista – Ollie Judge. To mniej więcej takie stadium, w którym zastanawiasz się, kto tutaj jest w stanie uniesienia i czym zostało to spowodowane. Ich muzyka niewątpliwie stworzyła unikatowe doświadczenie dzielone kolektywnie przez zespół i fanów.
Eksperymentalne punk-rockowe brzemienie Squidu, powiedzmy sobie szczerze, nie określimy w pierwszej kolejności, jako przystępne. Tym bardziej wyjątkowe, było obserwować, że do ich dźwięków bawili się wszyscy zgromadzeni – zarówno 70-kilkuletnia pani z Chin czy dziewczynka w stroju Arielki.
Występ Anglików był jedną spójną psychodeliczną przejażdżką, podczas której z przyjemnością obserwujesz każdego jej twórcę. Na uwagę zasługiwał jazzujący „Undergrowth” z hipnotyzującymi partiami trąbki, gitar i niesłabnącym punkowym wokalem Olliego. Jednak to „Paddling” i „Pamphlets” skradły show, przy których zapewne nikogo nie dziwiły taneczne popisy pogo. Muzyka Squidu zdecydowanie zyskuje w odsłonie live, kiedy mamy bezpośrednio okazję doświadczyć ich warsztatu, spójności przekazu i muzycznej pasji.
Wygraj bilet na Primavera Sound 2023
Dosłownie przed koncertem Squid, dowiedzieliśmy się o konkursie, w ramach którego można zdobyć bilety na następną Primaverę. Wystarczyło zebrać 20 zwrotnych kubków i zanieść je do wyznaczonego punktu. Zadanie wydało się całkiem proste, ale mimo wszystko wielkie było moje zdziwinie, gdy w kolejce dowiedziałem się, że muszą to być kubki ze wszystkich 20 edycji festiwalu. Tutaj misja okazała się nie być już taka trywialna, lecz wciąż dla niektórych potencjalnie osiągnalna. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że białym krukiem był ostatni kubek z 2022. Aby podwyższyść poziom konkurencji, wypuszono ich zaledwie 40.
Śmiałkowie, którzy zebrali 20 kolejnych wydań, faktycznie mogą już cieszyć się biletami na 2023. Wieść niesie, że dwie osoby zebrały komplet w ramach obu weekendów festiwalu odbierając, za owe osiągnięcie, wejściówki VIP. Jest to ciekawy konkurs, stąd pozwoliłem sobie go opisać i myslę, że dla wielu może to być prawdziwa gratka i dodatkowa zabawa, jeśli zdecydowaliby się odwiedzić Primaverę w następnej edycji. Pytanie jednak, czy warto i czy kiedy jest się już blisko, poszukiwanie brakującego grala nie staje się priorytetem przysłaniającym wszelkie cuda festiwalu?
Interpol & Gorillaz
Interpolskie trio zameldowało się na jednej z dwóch głównych scen festiwalu. Czy był to występ na miarę odrodzenia post-punku? Zapamiętam z tego występu nienaganne nagłośnienie i w pełni czarno-białą relację wideo na telebimach.
Następnie rozkład kazał wybierać: Gorillaz czy Metronomy? Zdecydowaliśmy, że jest to odpowiedni czas na pierwsze „Feel Good Inc.” na żywo. Materiał zagrany na koncercie był obszerny, obejmujący większość dyskografii grupy. Fani pierwszych trzech LP, zdecydowanie nie mogli narzekać. Utwory z „Plastic Beach” i „Demon Days” zagrane zostały w seriach, co mogło być prawdziwie muzyczną ucztą dla niejednego fana grupy Damona Albarna. Sama interakcja z publiką wokalisty zasługiwała na uznanie. Wykonanie „On Melancholy Hill” było czarujące a „Clint Eastwood” zabrzmiał genialnie, świeżo i wytrawnie, niczym wino, które jest jak sam bohater utworu kończący w tym roku 92 lata.
Dua Lipa
Wybór Gorillaz nad Metronomy był powiązany również z logistyką. Ważne było, żeby pozostać bliżej sceny, na którą za chwilę miała wejść Dua. Z „głównymi” headlinerami kwestia znalezienia się pod właściwą sceną była na tyle ułatwiona, iż znajdowały się dosłownie obok siebe. Taka organizacja pozwoliła, aby artyści zajmowali je naprzemiennie, bez potrzeby dodatkowego czasu na estradowe przygotowania.
Mimo to, dojście pod deski sceniczne graniczyło z cudem. Koncert Duy był jedynym wydarzeniem, na potrzeby którego wystawiono wybieg. Nad zadaszeniem, był również przygotowany „levitator”, ale nie wiem z jakiej przyczyny nie wyruszył w swoją podróż. Z uwagi na ograniczony czas występu, Dua Lipa również musiała zrezygnować z części materiału, który byłby prezentowany w całości na indywidualnym koncercie z trasy. Na szczęście popłyneła cała „Future Nostalgia” bez wyjątku, a nawet i nieco więcej. Najczęściej odtwarzana artystka Spotify nie zrezygnowała np. z „Break My Heart”, czy największych przebojów z debiutanckiego krążka. Wykonanie „Be The One” cieszyło szczególnie i myślę, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony.
Dwa dni później na Primaverze swój występ miała Angèle’a, więc można było obstawiać, że na „Fever” zobaczymy artystki w duecie. Dziewczyny nie zawiodły, a ich wspólny występ wypadł rewelacyjnie. Aranżacyjnie można było mieć wrażenie, że cały koncert Duy składał się z 7-8 rozszerzonych, sprytnie połączonych utworów, kiedy faktycznie zaprezentowała ich 18.
Koncert Duy na Primaverze był zdecydowanie wydarzeniem na miarę show. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, iż potencjał nie został tutaj w pełni wykorzystany. Zrozumiałe jest, że znaczenie miała tu kwestia ograniczeń czasowych, estradowych, gdzie nie ma infrastruktury Madison Square Garden. I know, jednak, widząc jak wyglądają koncerty z trasy i jakie widowisko jest w stanie zaserwować artystka, można było odczuć pewien niedosyt. Niewątpliwie jest to kwestia porównań, oczekiwań, ale jak to dosadnie skwitowano „mogła się przynajmniej raz przebrać„. Super pokaz, mega impreza, mimo nieco okrojonej wersji indywidualnego występu Duy w ramach „Future Nostalgia Tour”.
Tyler, The Creator
Był to drugi występ Tylera na tegorocznej Primaverze. Pytając o highlightsy koncertowe pierwszego weekendu, kilka osób wskazało właśnie Creatora. Koncert Tylera najlepiej opisuje określenie – teatr jednego aktora. Inspirowana „LEMONHEAD” pagórkowo-łąkowa sceneria, a na niej on, w pojedynkę tworzący niebywały spektakl.
Oglądając performance Tylera, można było odnieść wrażenie, że jest zaprogramowany. Wszystko w jego występie było perfekcyjnie dopracowane wokalnie, akustycznie i choreograficznie. Nawet jeżeli nie jesteś fanem muzyki „IGORa”, to jego występ dla każdego oka i ucha posiada niezaprzeczalne walory artystyczne. Uczestnictwo w świecie Tylera było dla nas ostatnim aktem pierwszego dnia drugiego weekendu Primavery.
Primavera: Dzień drugi
Lorde
Pod kątem punktualności, organizatorzy Primavery byli niestety niezawodni. Wstyd przyznać, ale to właśnie ta pozytywna cecha, pokonała mnie przy tak bardzo wyczekiwanym koncercie Lorde. Niewyjaśnioną anomalią pozostaje dla mnie nadal fakt, dlaczego nasza trasa na festiwal trwała dwa razy dłużej niż zazwyczaj. Biegliśmy ile sił w nogach, słysząc z oddali uciekające dźwięki „The Path”. Dla mnie, osobiście dramat ….. , ale przynajmniej zdążyłem zobaczyć „pozostałą większość”.
Uważam, że selekcja utworów jakiej dokonała Lorde była genialna i zrobiona z wyczuciem. Nie da się ukryć, że ze wszystkich 3 płyt, dotychczas, najmniej przypadła mi do gustu ostatnia (o czym mogliście przeczytać w recenzji [Link]) i nie jest to wyłącznie moja odosobniona opinia. Chyba Lorde również jest tego świadoma, bo gdyby zestawiła setlistę w większości z nowego materiału, zwyczajnie nie porwałaby tłumu. Tymczasem, z typowej pełnowymiarowej listy zawierającej 14 utworów z „Solar Power”, pozostało zaledwie 4.
Usłyszeć powtórnie „Liability” na żywo było czymś naprawdę wspaniałym. Nie zapomnę, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy na Openerze, w deszczu, przechodząc między koncertami i zupełnie nie znając wtedy muzyki Nowo Zelandki. Wystarczyła ta wyjątkowa chwila, a piosenka utkwiła w mojej głowie, intrygując do tego stopnia, że w rezultacie nie mogłem oderwać się najpierw od „Melodramy” a później „Pure Heroine”.
Jednym z moich małych, słodkich celów było usłyszeć „Team”, i tak się stało, a zagrane pomiędzy „Perfect Places” i „Green Light” – było po prostu mistrzostwem. Byliśmy świadkami znakomitego występu, przepełnionego charakterystycznym tańcem artystki i jej wszechudzielającą się pozytywną energią. Można było odczuć jak wielką satysfakcję, Lorde czerpie ze swojego występu. Doświadczenie definitywnie do powtórzenia.
The Strokes
Bezpośrednio po Lorde, tłumy zaczęły gromadzić się pod sąsiednią sceną Estrella Damm. Koncert The Strokes był szczególnie wyczekiwany, gdyż amerykańskiej formacji przyszło mierzyć się z COVID-em, czego efektem było odwołanie występów w USA i podczas pierwszego weekendu na Primaverze. Na szczęście, wszyscy, którzy mieli bilet na 3.10, dostali możliwość wejścia na koncert w ramach drugiego weekendu.
The Strokes to jedna z tych ekip, które od razu przychodzą mi na myśl, kiedy zdarzy się marzyć o letniej festiwalowej zabawie. Tę wizję spełniła „Reptilia” oraz każda propozycja z „This Is It”, ktore powodowały istną euforię wśród publiczności. Osobiście czułem niedosyt z powodu brakujących dźwięków „Ode to Mets” i „Eternal Summer”. Z nieobecnych, zapewne mógł również dziwić brak „One Way Trigger”. Generalnie trzeba przyznać, że było to świetne granie, pozostawiające pozytywny niedosyt i jedynie zachęcające do powtórki.
M.I.A.
Julian Casablancas, jeszcze ze sceny pytał tłumu, kto idzie po ich występie na Thoma Yorka i The Smile. Gdyby tylko tak mieć możliwość znalezienia się w dwóch miejscach jednocześnie… Zapominając jednak naszyjnika z klepsydrą Hermiony, postawiliśmy na M.I.Ę. Nie żałowaliśmy wyboru, nawet mimo późniejszych opinii, że The Smile zagrali ponoć najmocniejszy występ całego eventu.
Wraz z rozluźniającym się tłumem po The Strokes, można było wygodnie ulokować się w okolicy areny Pull&Bear, którą za chwilę zajęła M.I.A./Maya/Matangi (najczęściej kojarzona jednak ze swoim scenicznym pseudonimem). Pochodząca ze Sri Lanki, brytyjska piosenkarka, rozpoczęła „BORN FREE” wprawiając tłum w hip-hopowy trans podgrzewany przez tancerki i efekty wizulane. Oprawy występu dopełniały psychodeliczne wizualizacje, przeplatające kalejdoskopową grafiką i gigantycznymi neonowymi krzyżami. Ukazywały one materiały dokumentalne demonstrujących tłumów, starć z policją, zamieszek czy uchodźców za drutami kolczastymi. Obrazy te wpisywały się w aktywistyczną misję M.I.I.
Występ nabrał rozpędu wraz z „Bamboo Bang”, „Galang” i „Bad Girls”, które rozhuśtały tłum do linii brzegowej. Końcowy bieg setu przesiąkał duchową aurą, nawiązującą do nadchodzącego szóstego wydawnictwa „MATA”. Mimo to, zaprezentowany materiał składał się w większości z „Arular”, „Kala” i „Matangi”. Przy wykonie „Borders” na estradzie pojawił się również dziecięcy chór towarzyszący artystce do końca widowiska. Pomógł on stworzyć artystce prawdziwie magiczny pokaz „The One” z fenomenalnym finałem „Miracle”.
Jeżeli mielibyśmy wybrać jeden koncert, który zachwycił najbardziej, to byłaby to właśnie M.I.A. W moim poczuciu estetyki, Maya była również najlepiej prezentującym się wykonawcą festiwalu. Nie tylko wystąpiła w conajmniej trzech kreacjach korespondujących ze scenografią, ale cała jej sceniczna prezencja pokazywała zaangażowanie z jakim musiała przygotowywać się do występu. Światła gasły, a na naszych twarzach malował się zachwyt. Po prostu „wow”.
Nicola Cruz & Danny L Harle
Zachwyceni Mayą, przenieśliśmy się na niedaleko położoną Cuprę, gdzie rezydenturę przejął Nicola Cruz. Uważam, że Cupra była najlepszą spośród aren Primavery. Głównie ze względu na amfiteatr, który umożliwiał dobrą widoczność znacznie większej liczbie zgromadzonych. Dźwięk również rozchodził się tam znakomicie, dlatego nie trzeba było znajdować się przy samej scenie.
Miejsce i czas były perfekcyjne, żeby dołączyć do elektro setu Nicola Cruza. DJ znany z łączenia elektroniki z muzyką ludową, tym razem podszedł do zadania podwyższając tempo rozgrywki. Taka odsłona Francuza znakomicie wpasowała się w zaawansowane nastroje festiwalowiczów. Elektroniczny mix folkloru, dubu, marimby i sampli rozprzestrzeniał się, wprawiając widownię w stan orientalnego uniesienia.
Podkręcony Cruz umożliwił praktycznie niezauważalne przejście na Danniego L Harle’a. Pomimo już wysoko postawionej poprzeczki, hardcore Danny zdołał pobudzić tłum jeszcze intensywniej. Tempo uderzeń wzrastało niepostrzeżenie o kolejne jednostki, dodając imprezie tempa. Tłum poruszał się w rytmie mieszanki eurodance, lat 90″ i happy hardcore. „Elegia klubowa, której potrzebujemy i na którą zasługujemy, (…) również jako nośnik optymistycznych przesłań o miłości i przyjaźni przy 180 BPM.” – tak o swojej muzyce mówi sam zainteresowany. Była to zdecydowanie mocna rzecz, która na ostro doprawiła dzień drugi.
Primavera a la Ciutat
Dodatkowe koncerty między weekendami odbywały się w terminach 1.06 i 5-9.06. Pierwszego dnia przyjazdu, zdecydowałem, że skorzystam z możliwie jedynej okazji, żeby zobczyć na żywo Spelling. Bardzo przypadła mi do gustu jej ostania płyta „The Turning Wheel”, która zajęła swoje zasłużone miejsce w podsumowaniu najlepszych albumów 2021 [Link]. Pod klubem Razzmatazz zameldowałem się na ok. pół godziny przed koncertem licząc, że to jednak artystka mniej oblegana. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy zastałem na miejscu kolejkę na kilka godzin oczekiwania. Co ciekawe, mało kto czekał na Spelling. Większość osób chciało dotrzeć na King Gizzard & The Lizard Wizard (czyli dwa koncerty później).
Nie udało mi się dotrzeć na Spelling zaplanowaną na 22.00. Nie wszedłem również na koncert King Gizzard, który rozpoczynał się o 0:45. Gdybym nie spędził w kolejce przyjemnie czasu z nowopoznanymi ludźmi, moja irytacja mogłaby sięgnąć zenitu. Pokazało mi to jednak skalę zainteresowania „dodatkowymi” koncertami, i akurat w tym aspekcie, złą organizację wydarzeń, które w swojej istocie miały być kameralne. Miejsca były limitowane, stąd nowe osoby mogły wejść jedynie w miejsce tych, którzy zdecydowali się opuścić obiekt.
Żeby zapewnić sobie wejście na wybranego artystę, należało ustawić się w kolejce jednego/dwóch wykonawców wcześniej. Tym sposobem blokowało się miejsce na koncertach, na które byli przecież chętni. Tak też było w przypadku niedoszłej dla mnie Spelling. Sądzę, że zapisy na poszczególne koncerty i późniejsza ewidencja wychodzących i pozostających mogłyby być tego optymalnym rozwiązaniem.
King Gizzard
Muszę przyznać, że australijską formację poznałem bliżej dopiero oczekując w kolejce na m.in. właśnie ich koncert. Z tego co już udało mi się ustalić, zespół ten najprawdopodobniej pod wieloma względami zapisze się na kartach muzycznej historii. Ekipa w zaledwie 12 lat nagrała 20 albumów studyjnych, 13 wydawnictw koncertowych, 4 EP, nie wspominając o liczbie singli. Institue of Contemporary Music Performance umieścił Gizzardów w 2019 roku na 21 miejscu najintensywniej koncertujących artystów muzycznych. Od stycznia 2018 do sierpnia 2019 grupa odbyła 113 koncertów (22 lokalnie, 91 międzynarodowo). Podchodzą do swojej profesji z niespotykanym zaangażowaniem. Nie zdziwi tym bardziej fakt, że w ramach Primavery zagrali 5 zupełenie różnych występów, nie powtarzając ani jednego utworu.
Phoenix
Dzień przed rozpoczęciem drugiego weekendu, swój pierwszy występ miał Phoenix. W tym przypadku byłem już w pełni zdeterminowany, ponieważ jeżeli nie zobaczę ich tym razem, to pozostanie mi jedynie szansa podczas festiwalu, kiedy równolegle gra Jessie Ware, więc strategia byłą prosta. Odrobinę lepiej przygotowany na możliwe oczekiwania dotarłem do znajdującego się na wzgórzu Montjuic Poble Espanyol. Kolejki ludzi wyglądały na długie godziny stania. Postanowiłem pokombinować, namierzyć odpowiednio „rozweseloną grupkę” i ukradkiem znaleźć miejsce obok nich. Misja się powiodła i dość sprawnie znalazłem się na rynku urokliwego miasteczka P.E.
Phoenix startował przed północą a w momencie wejścia nie dochodziła jeszcze 22. Załapalem się na praktycznie nieznany wtedy Ride oraz Khruangbin, który był fajnym odkryciem i obecnie nie schodzi z listy odtwarzania. Koncert francuskiej grupy Phoenix był jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie aktów całej imprezy. Usłyszeć „Entertainment” czy „Ti Amo” w tak urokliwym miejscu było czymś niezapomnianym.
Primavera: Dzień trzeci
Jorja Smith
Trzeciego dnia dało się wyczuć powszechne zmęczenie materiału. Ostatni dzień dał się we znaki fanom z drugiego weekendu, a co dopiero śmiałkom dla, których była to 11 dobra imprezy. Uznałem, że Jorja Smith będzie na ten czas znakomitym wyborem. Neo-soulowy głos brytyjki działał jak lekarstwo. Utwory z „Lost & Found” powiewały świeżością a „Be Right Back” cieszył duszę. „Come Over” i „On My Mind” zgrabnie domknęły set Jorji, dla której był to czwarty koncert w ramach tegorocznej Primavery.
Boiler Room X Cupra
Ostatniego dnia festiwalu przyszło nam nieco dalej szerzej rozejrzeć się po terenie festiwalu. Jednym z odkryć okazała się niewielka zadaszona lokacja znajdująca się nad praktycznie samym morzem. Był to podest przekształcony w sygnowany przez Cuprę Boiler Room. Kolejki do wejścia osiągały zawrotne długości, ale było warto. Miejsce idealne dla wszystkich chcących potańczyć w rytm różnych odmian techno. Scena była czynna nieprzerwanie przez cały czas trwania festiwalu, dlatego wielbiciele klubowej elektroniki, mieli dla siebie miejsce na wyłączność.
Angèle
Pochodząca z Belgii piosenkarka pokazała, co znaczy przygotować występ. Zgotowała fanom barwne i pełne emocji show. Był to świetny wykon pod względem choreografii, w której wzięło udział wielu tancerzy. Angele’a stopniowo nakręcała atmosferę zostawiając swoje największe przeboje na deser. Końcówka z „Flou”, „Bruxelles je t’aime”, „Démons” czy „Fever” nie potrzebowała nawet Dua Lipy. Szkoda, że tak mało gwiazd śpiewająych w języku miłości, robi dzisiaj międzynarodową karierę. Tym większe oklaski dla Angeli i pozostaje życzyć jej jedynie kolejnych sukcesów.
Jessie Ware
Mając już na koncie koncert Phoenix’a sprzed kilku dni, z czystym sumieniem i satysfkacją mogłem postawić na tym etapie na Jessie. Na żywo – tak samo dobrze, a być może i lepiej, niż studyjnie. Popowa diva zaprezentowała „What’s Your Pleasure” praktycznie w całości. Już pierwsze dźwięki „Spotlight” zwiastowały, że materiał jednej z najlepszych popowych płyt 2020 zabrzmi cudownie w amiteatrze Cupry. Nu-discowe kompozycje Jessie, śpiewali wspólnie z artystką dosłownie wszyscy zgromadzeni.
Wyjątkowych momentów było tak wiele, że należałoby dopisać wrażenia do każdego z listy prezentowanych utworów. Osobiście, najbardziej wyczekiwałem tytułowego „What’s Your Pleasure”, na którego czas przyszedł tuż przed finałowym „Save A Kiss”. Świetny koncert, o czym niewątpliwie mogła świadczyć doskonale bawiąca się wspólnie publika.
Megan Thee Stallion
Tej nocy nikt jednak nie przyćmił Megan Thee Stallion. Amerykańska raperka poleciała mocniej niż ktokolwiek. Kiedy przywołam myślami jej występ, widzę jeden wielki twerk. W akompaniamencie bitów Megan, twerkowali dosłownie wszycy. Thee Stalion zamknęła jedną z głównych scen zestawem zimnych hitów i najbardziej energiczną ekipą wspierających artystkę tancerzy.
Czy warto wrócić na Primavera Sound?
Primavera Sound przebiła moje oczekiwania. Nie spodziewałem się, że festiwal jest tak ogromny i różnorodny. Sądzę, że dosłownie każdy znalazłby tutaj scenę dla siebie. To festiwal wielu gatunków od wszelakich odmian popu, rocka, rapu, folku, muzyki ludowej, ciężkiego grania, elektroniki czy techno. Jeżeli lubisz house, hardcore, ambientowe jaskinie albo boiler roomy, bez wątpienia wypełnisz swoje 3 dni czym tylko zapragniesz. Nasza Primavera była przede wszystkim „mainstreamowa” z pewnymi odstępstwami i mniej lub bardziej przypadkowymi odkryciami. Myślę, że to jest jej największy atut – możliwość przeżycia jej na swój unikalny i dowolnie dopasowany sposób.
Czerwcowa Barcelona, jej nadmorska sceneria, dopełniały doświadczenia. Selekcja wykonawców w moim mniemaniu była mistrzowska. Tegoroczny line-up był jednym z najmocniejszych w Europie, realnie ustępując jedynie Glastonsbury.
Primaverę zapamiętam jako, mega wydarzenie muzyczne. Polecam je naprawdę kademu kto lubi festiwalowe szaleństwo i zabawę do rana. O dziwo z nieznanego mi powodu, jest ona pomijana z polskiej perspektywy. Podczas całego festiwalu czułem się super bezpiecznie i musiałbym się wysilić, żeby zgłosić uwagi odnośnie kwestii organizacyjnych.
Spotkałem się z opiniami, że to już nie ta sama Primavera co 10 lat temu. Każdy posiada jednak swój własny punkt odniesienia, a dla mnie będzie nim odsłona z 2022, która zachwyciła i rozszerzyła katalońską destynację o kolejny stały punkt rozkładu.
Kiedy impreza dobiegła końca, dopadła mnie pofestiwalowa depresja i myślę, że można potraktować to jako najlepszą rekomendację. Już teraz więc wybiegam w rok 2023 i obmyślam kolejny primaverowy plan. Następna edycja rozegra się powtórnie w 2 weekendy, z tą różnicą, że w dwóch różnych miastach – Barcelonie i Madrycie.