lifestyle

Tango prosto z więzienia – recenzja musicalu „Chicago” w reż. W. Kościelniaka

All that jazz… czy tak musi zaczynać się każdy tekst o słynnym musicalu „Chicago”? Najwyraźniej nie ma innej opcji, gdyż to są słowa, które od razu nasuwają się na myśl przy tej okazji. Historia jest dość oryginalna, choć oparta na motywach starych, jak świat – miłość, odrzucenie, pogoń za sławą i pieniędzmi, a w tle seks i morderstwa. Ten cały jazz – o co tak naprawdę chodzi w fenomenie musicalu Chicago? W krakowskim teatrze Variete w tym fenomenie z całą pewnością chodzi o zespół, który tę historię kreuje.

Pokrótce – o czym jest musical „Chicago”?

 Jak to zazwyczaj bywa z musicalem niefantastycznym, fabuła jest luźno oparta na prawdziwych wydarzeniach, nieco zmienionych, zaadaptowanych na scenę, a następnie ubranych w choreografię i muzyka. I tak też jest w tym przypadku.

Wszyscy znamy film w reżyserii Roba Marshalla, w którym główną rolę gra Renée Zellweger (Roxie Hart), a partnerują jej Richard Gere (Billy Flynn) oraz Catherine Zeta-Jones (Velma Kelly). Opowiada o czarującej Roxie, która marzy o wielkiej karierze i miłości. Jej plany jednak – wydaje się – że legły w gruzach po zamordowaniu kochanka Freda.

Okazuje się jednak, że to właśnie wtedy otworzyły się drzwi do sukcesu – staje się bowiem gwiazdą, a jej proces przyciąga uwagę szerokiej publiki. Na pierwszy rzut oka można więc stwierdzić, że ta – wbrew pozorom komediowa – fabuła jest dobrym pretekstem do rozważań nawet na temat kondycji ludzkiej. I bezsprzecznie w wersji filmowej podbiła serca nie tylko widzów, ale i krytyków, o czym świadczy nominacja do Oscarów w 13 kategoriach, wygrana w 6, a także szereg innych nagród.

 

Przeczytaj też: „W inny świat, w inny czas” – Miss Saigon w reż. Z. Maciasa w Teatrze Muzycznym w Łodzi

 

Słodka idiotka Roxie Hart i przebiegła gwiazdeczka Velma Kelly

 Roxie Hart jest wręcz podręcznikowym przykładem słodkiej idiotki – przebiegła, wykorzystująca swój urok i nie grzesząca inteligencją młoda, piękna kobieta. To zestawienie sprawia, że jej rola jest niezwykle trudna do odegrania tak, aby wypadła przekonująco, ale nie groteskowo. Jak wypadają „nasze” Roxie?

Udało mi się zobaczyć wszystkie trzy odtwórczynie tej roli – Barbarę Kurdej-Szatan, Alicję Kalinowską i Ewelinę Adamską-Porczyk. Wszystkie trzy są świetnymi aktorkami musicalowymi, jednak to jedna skradła moje serce jako Roxie – Barbara Kurdej-Szatan.

Taka ocena jest podyktowana całokształtem kreacji, gdyż nie sposób zaprzeczyć, że np. Alicja Kalinowska wokalnie radzi sobie lepiej. Ewelina Adamska-Porczyk jest natomiast tak doskonała i perfekcyjna w każdym ruchu (to przecież genialna tancerka i choreografka, także zresztą tego spektaklu), że nie sposób jej do końca uwierzyć w trzpiotowatość, która jest nieodłącznym elementem charakteru Roxie.

Kurdej-Szatan za to aktorsko przekonuje najbardziej, jej granie komediowe trafia w punkt – jak choćby w scenie morderstwa Freda (Kamil Krupicz), wokalnie również prezentuje wysoki poziom, skupia na sobie wzrok przez cały spektakl, nawet w scenach, w których jest otoczona korowodem przystojnych, prężących się przed nią tancerzy.

Przeciwwagą dla uroczej i niezbyt mądrej Roxie jest przebiegła i wyrachowana Velma Kelly – w którą wcielają się Katarzyna Osipuk i Sabina Karwala. Katarzynie Osipuk nie można nic zarzucić, oprócz tego, że przy ogromnym talencie i niezwykłym wokalu Sabiny Karwali niestety ginie. Dla widza, który nie miał okazji słyszeć obu aktorek, byłaby absolutnie świetną Velmą.

W roli więźniarki liczącej na sławę to jednak Sabina Karwala sprawdza się doskonale – jest drapieżna, seksowna, a jej głos wwierca się w głowę najmocniej z całej obsady – to jej numery pozostają po wyjściu ze spektaklu na długo. Młoda aktorka i wokalistka głębią wokalu zdobywa uznanie widowni za każdym razem, gdy pojawia się na scenie.

Doskonałych kobiet ciąg dalszy…

Jednym z najlepszych numerów jest duet z Mamą Morton – tu też miałam okazję zobaczyć wszystkie trzy odtwórczynie roli – Mariolę Napieralską, Justynę Woźniak i Dagny Mikoś. Trzeba przyznać, że każda z nich kreuje inną Mamę, jednak mi do gustu najbardziej przypadła chyba Justyna Woźniak. Duet tych niezwykłych niskich głosów w bardzo przejmującym numerze Class wzrusza i skłania do refleksji nad wspomnianą już kondycją ludzką – Velma i Mama dosadnie puentują rozpad świata i kierunek, w który zmierza.

 

Oszust, zdradzony i… dziennikarka

Niemniej istotni są mężczyźni, którzy stanowią niejako tło dla wspaniałych więźniarek. Mowa oczywiście przede wszystkim o skorumpowanym adwokacie Billym Flynnie – w tej roli Michał Staszczak i Łukasz Szczepanik. Muszę przyznać, że mimo świetnego We Both Reached for the Gun, ta postać najmniej przypadła mi do gustu.

Zarówno w wykonaniu Staszczaka, jak i Szczepanika brak jej tego mocnego charakteru, oczywistego wyrachowania – choć Staszczak aktorsko stanowczo i tak wypada lepiej. Pojawienie się Flynna powinno wzbudzać w odbiorcy emocje, nawet jeśli miałaby to być odraza do tak napisanej postaci, a niestety wypada dość bezbarwnie, nawet mimo wszechobecnych piór i blichtru, a także doskonałej gry świateł (Tadeusz Trylski).

Nieco inaczej sprawa ma się z mężem Roxie – Amosem, którego kreują na zmianę Karol Śmiałek i Paweł Tucholski. Nie jestem pewna, czy Karol Śmiałek do tej roli w ogóle pasuje, ale dobieranie dublur w teatrach muzycznych zawsze stanowiło dla mnie nierozwikłaną zagadkę.

Paweł Tucholski jest świetnym Amosem, zarówno wokalnie, jak i aktorsko – widać jego „przeźroczystość”, zagubienie, miotanie się między poddańczą miłością do pięknej Roxie, która jest niczym wygrany los na loterii, a poczuciem zdrady i bycia ignorowanym przez lata. Karol Śmiałek natomiast tych uczuć nie pokazuje, nie ma również tak zdecydowanego i głębokiego głosu, jak kolega z roli, co sprawia, że wypada dość blado.

Nie sposób nie wspomnieć także o jeszcze jednej roli, którą ciężko usytuować między damską, a męską – przekornie. Mowa bowiem o Mary Sunshine odgrywanej przez… Michała Pasternaka. Jego popisy wokalno-aktorskie wprowadzają niezwykły element komediowy do spektaklu i wzbudzają w widowni nie tylko śmiech, ale i gromkie brawa. Z pewnością dla wielu osób tożsamość Mary okazuje się sporym zaskoczeniem.

 

Klucz do sukcesu musicalu „Chicago” – nie indywidua, a zespół!

 Za bezsprzecznym sukcesem krakowskiego Chicago stoi nie tylko reżyser Wojciech Kościelniak, którego nazwisko przy tytule każdej produkcji zwiastuje wielkie brawa, ale przede wszystkim niezwykły zespół. Na każdym kroku widać bowiem zgranie tancerzy i tancerek. Każdy z aktorów dorzuca coś od siebie, nawet do najmniejszej roli podchodzą indywidualnie w taki sposób, że znajduje ona swoje miejsce w spektaklu i pamięci widza.

I tak, Mistrz Ceremonii (Krzysztof Suszek/Daniel Chodyna), który umalowany na biało biega opętańczo po scenie i poza nią, mówiąca po węgiersku urocza Hunyak (Magda Szczepanek), komediowy i przerysowany Fred Casely (Kamil Krupicz), cała plejada wspaniałych więźniarek, które sprawiają, że Cell Block Tango  jest sceną równie kultową, co w filmie (choć, na mój gust, nieco zbyt przerysowaną w „więziennej” kreacji niektórych aktorek) – wszyscy są elementami tej niezwykle sprawnej scenicznej maszyny.

 

Przeczytaj też: Mock – czyli czarna burleska bez tytułowego bohatera

 

Czy warto zobaczyć musical „Chicago”?

Jednym słowem – tak, zdecydowanie! Można z niego wyciągnąć pod rozwagę nieco refleksji o tym, w jaką stronę zmierza świat, co tak naprawdę się liczy i dlaczego sława oraz pieniądze, a także co można w życiu stracić. Przede wszystkim jednak jest to bardzo dobra rozrywka z doskonałą muzyką na żywo, wspaniałymi tancerkami i tancerzami, a także rolami, które zapadają w pamięć.

Dodaj odpowiedź

Twój e-mail nie będzie opublikowany.

Sprawdź jeszcze

Więcej naszych wpisów