The Walking Dead po 12 latach dobiegło końca
21 listopada 2022 roku zakończył się pewien rozdział w historii telewizji. Serial The Walking Dead (w Polsce znany także jako Żywe trupy) dobiegł końca po 12 latach. W trakcie tych 11 sezonów, liczących w sobie 177 odcinków widzowie siedzieli na krawędzi fotela, ale też nie zabrakło głosów krytyki. Jak serial prezentuje się jako całość? Do czego prowadził? Czy zawsze trzymał poziom, czy jednak zaliczał pewne spadki i czym mogły być one spowodowane?
Sprawdź także: Czy seria Halloween potrzebowała nowej trylogii?
Zombie jakich nie widzieliśmy na małym ekranie
Motyw zombie od dawna był wyeksploatowany przez kino, ale premiera The Wakling Dead w 2010 roku była nie lada sensacją. Serial jest adaptacją komiksu Roberta Kirkmana o tym samym tytule, zaś jego showrunnerem przez długi czas był Frank Darabont, wcześniej znany jako reżyser takich filmów jak Skazani na Shawshank, Zielona Mila, czy Mgła z 2007 roku. Wszystkie te filmy charakteryzowały się tym, że przywiązywały duży nacisk na emocje, relacje i stanowiły manifestację człowieczeństwa. Nie zawsze efekt końcowy trzymał poziom, ale widać w tym było rękę twórcy.
Tak było też z The Walking Dead. To serial z gatunku horror/dramat motywem apokalipsy zombie, jednak największa uwaga była skupiona na bohaterach. Obserwowaliśmy zwyczajnych ludzi postawionych w ekstremalnej sytuacji. Widzieliśmy jak reagują na wydarzenia, jak to ich zmienia i jakie są tego konsekwencje. Serial robił świetną robotę ograniczając stopniowo informacje. Na początku trafiamy w sam środek apokalipsy z bohaterem, który wybudził się ze śpiączki. Oczami Ricka Grimesa (Andrew Lincoln) poznawaliśmy ten świat, ale także inne postacie, które były w trakcie swojej własnej podróży i miały ustanowione swoje relacje. To stopniowe odkrywanie wciągało widza już od samego początku.
Sprawdź także: Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy – Nieznany rozdział Śródziemia
Żywe trupy na ożywionym Dzikim Zachodzie
Pomagała także dobra reżyseria. Serial szczególnie we wcześniejszych sezonach stawiał na minimalizm. Długie ujęcia utrzymane w kompletnej ciszy, przywiązywanie do różnych detali w otoczeniu, zdjęcia utrzymane w ciepłych kolorach i grubym efekcie ziarna. Budowało to naprawdę gęsty klimat.
Uwaga była skupiona na ludziach, ale wciąż z pietyzmem podchodzono do realizacji samych żywych trupów. Tzw. „szwędacze” zachwycali/przerażali swoją charakteryzacją, często bardzo realistyczną. Widać było masę ciekawych detali wynikających z okoliczności w których umarli jako ludzie, ich procesu rozkładu, np. topielcy są bardziej gąbczaści i spuchnięci, zaś szwędacze czyhający w lesie są pokryci grzybami, lub zaroślami.
Także, zgodnie z tradycją horrorów o zombie, serial epatował skrajną brutalnością. Każdy odcinek musiał w którymś momencie szokować efektami gore. Często były oparte na praktycznych efektach, wyglądały bardzo realistycznie i potrafiły wywołać mdłości. Zdarzały się niestety też efekty CGI, które aż do ostatnich odcinków nie stały na najwyższym poziomie. W pierwszych sezonach gore wygenerowane cyfrowo wyglądało sztucznie, poprawiło się to jednak z czasem, ale do samego końca serial miał problemy m.in. z green screnem. Przez długi jednak czas sceny akcji stały na wysokim poziomie – były dynamiczne, brutalne, pomysłowo wykorzystywały wyposażenie bohaterów i otoczenie.
Serial także w ciekawy sposób łączył estetykę horroru z westernem. Nasz protagonista był szeryfem żywcem wziętym z Dzikiego Zachodu – ostatni sprawiedliwy, w kowbojskim kapeluszem, z rewolwerem i na koniu. Klimatu westernu także dodało osadzenie akcji w stanie Georgie’a, pełnym prowincji skąpanych w słońcu, zamieszkałych przez farmerów i lokalne gangi.
Sprawdź także: Arctic Monkeys wracają z albumem „The Car” – czy nowa płyta spełniła oczekiwania fanów?
Zwyczajni bohaterowie w niezwykłych realiach
Z czasem do naszych bohaterów zaczęli dołączać ludzie z różnych społeczności. To pomogło serialowi wnieść koloryt, element reprezentacji, dzięki czemu coraz więcej widzów było w stanie utożsamić się z bohaterami. Wiele postaci które poznawaliśmy posiadała swoją rodzinę, ale w trakcie trwania serialu ją traciło i zaczęła zakładać nową. Postacie się zmieniały, wchodziły w relacje między sobą. Każdy zajmował swoje miejsce w społeczności jaką wokół siebie kreował Rick Grimes. Udało się stworzyć wiarygodne postacie – nieidealne, wchodzące w ludzkie relacje. Duża zasługa w tym obsady, większość wypadała bardzo wiarygodnie i posiadała sporo charyzmy. Niektórzy aktorzy którzy dopiero stawiali tutaj pierwsze kroki, później doczekali się niezłej kariery jak: Steve Yeun, czy Jon Berenthal.
Z czasem niektórzy bohaterowie wyrastali na ikony popkultury – zaczęły powstawać wokół nich gry video, figurki z ich wizerunkami itd. Do powszechnej świadomości trafiły takie postacie jak Daryl Dixon (Norman Reedus), Michonne (Danai Gurira), czy Negan (Jeffrey Dean Morgan). Mieszane odczucia mogły jednak budzić dialogi. Sporo znalazło się ikonicznych już kwestii, które zapadały pamięć, ale niektóre potrafiły być zbyt patetyczne i sentymentalne (szczególnie w ostatnich sezonach).
Tak jak wiele innych długich seriali, tak The Walking Dead chwyciło widzów swoimi bohaterami. Widzowie przywiązali się do nich, pragnęli śledzić dalsze losy, dowiadywać się jak ich relacje się rozwijają. Byli też ciekawi kto przeżyje do końca. Żywe trupy cały czas były horrorem w świecie postapo, w którym mało kto doczekiwał się happy endu. Zagrożenie mogło ukrywać się z każdej strony, przez długi czas niemal każda postać mogła skończyć w brutalny sposób. To sprawiło, że serial posiadał poczucie stawki. Autentycznie przejmowaliśmy się losami postaci, wierzyliśmy że cały czas są ludźmi z krwi i kości i nie zawsze mogą wyjść cało z każdej opresji.
Sprawdź także: Obi-Wan Kenobi – fanserwis to za mało
Pierwsze problemy
The Walking Dead pochodziło jeszcze z „poprzedniej ery” seriali. Serial kierowany był wyłącznie do telewizji AMC, nie istniały jeszcze platformy streamingowe takie jak Netflix. Co też sprawiało, że w nieco innej formie powstawało The Walking Dead. Telewizja na bazie oglądalności zlecała kolejne sezony, z odgórnie narzuconą ilością odcinków trwającymi po 45 min (aby łącznie z 15 min reklam trwały godzinę). To także odbiło się tym, że serial pomimo wysokiej kategorii wiekowej i sporej przemocy, miał narzuconą cenzurę m.in. w kwestii mocniejszych przekleństw (dopiero w finalnym sezonie bohaterom wolno było użyć słowo „fuck”), co działało na niekorzyść dialogom.
The Walking Dead stawało się coraz popularniejsze, a żeby podtrzymać zainteresowanie widowni, trzeba było podnosić stawkę. Dlatego mniej więcej od 3 sezonu powstał pewien schemat serialu – zaczęto wprowadzać ludzkich antagonistów w postaci różnych watażków. W sezonie 3-4 był to Gubernator i jego miasto Woodbury, w sezonie 6-9 Negan i jego Zbawcy, w sezonie 9-10 Alfa i jej Szeptacze, zaś w 11 sezonie Pamela i jej Wspólnota.
Rozpisywano konflikty na całe sezony, czasami rozciągano je sztucznie różnymi filerami. Sprawiło to, że pacing był nierówny. Sporo odcinków służyło wyłącznie za podbudowę, długie wprowadzenie, co chwilami było dłużące, szczególnie w sezonie 8 i 9. Dochodziło coraz więcej postaci i frakcji, którym brakowało pay-offu czy ciekawego arcu. Ilość nie zawsze musiała iść w parze z jakością. Stawało się to coraz bardziej widoczne w drugiej połowie serialu.
Od sezonu 9 showrunnerem serialu stała się Angela Kang, której nie wszystkie decyzje wzbudzały entuzjazm. Nie potrafiła już zbudować tej samej stawki, poczucia zagrożenia, ani tak wiarygodnych postaci. Jednocześnie musiała zmagać się z problemami zakulisowymi w kwestii odtwórców głównych ról.
Sprawdź także: Wszystko wszędzie naraz – mały dramat w odmętach multiwersum
Do czego zmierzało The Walking Dead
Serial cierpiał na brak wyraźnie zaplanowanego finału. W pewnym momencie story arc wielu postaci zwyczajnie zmierzał donikąd. Niektóre powtarzały swoją drogę kilkakrotnie w trakcie serialu (Rick, Carol), a niektóre stawały w miejscu (Daryl). Bohaterowie stali się na tyle ikoniczni, że twórcy bali się coś w nich zmieniać – nie ginęli otrzymujący mocny plot armor, albo nie przechodzili już tak dużej przemiany itd., zaś nowe postacie nie przyjmowały się tak dobrze.
Problem także nasiliły kontrakty z aktorami. W okolicach 9-10 sezonu, aktorzy wcielający się w kluczowe role zaczynali odchodzić. Niektórzy wracali po długiej przerwie, jak np. Lauren Cohan wcielająca się w Maggie. Niestety tak ważni aktorzy jak Andrew Lincoln (Rick Grimes), czy Danai Gurira (Michonne) opuścili serial z różnych powodów i nigdy do niego już nie wrócili (dopiero niedawno ogłosili ich powrót w spin-offie zaplanowanym na przyszły rok). Ich brak niestety był odczuwalny, szczególnie odtwórcy Ricka. Zabrakło już protagonisty z perspektywy którego śledzilibyśmy wydarzenia, spoiwa łączącego całą drużynę bohaterów do kupy. Pod koniec sezonu 9 mamy bohatera zbiorowego, co narracyjnie już nie działało tak dobrze.
Także coraz mocniej można było odczuć filerowość. Wiele odcinków było zaledwie podchodami, nie miały tak naprawdę większego znaczenia, poza wypełnieniem ramówki. Szczególnie to widać w ostatnich 6 odcinkach 10 sezonu, w których przez 45 minut obserwujemy tylko np. jak Carol poluje na szczura w garażu, czy Daryl naprawia motor. Zombie stały się już wytrychem fabularnym – zaczęły pojawiać się niezauważone w losowych miejscach, głównie po to, aby sztucznie podnieść napięcie.
Sprawdź także: Zadzwoń do Saula – godny spin-off Breaking Bad
Sztucznie budowany finał
Ogłoszono, że sezon 11 będzie już finalnym, jednak nie czuć było, abyśmy przez ostatnie sezony zbliżali się do jakiejś większej kulminacji. Finalny sezon cierpi niestety na wszystkie problemy, jakie narastały dotychczas – sztucznie budowany konflikt, pełen wypełniaczy, mało wyraziste nowe postacie, znikający aktorzy.
Nowi antagoniści byli płascy i nijacy, a intryga wokół nich nudna. Gdzieś po drodze zniknął klimat postapo, horroru, czy nawet westernu z poprzednich sezonów – zamiast zdewastowanych prowincji i żywych trupów dostaliśmy głównie zamknięte sterylne pomieszczenia i walki z żołnierzami w futurystycznych, białych pancerzach przywodzących na myśl Szturmowców z Gwiezdnych Wojen.
Scenom akcji brakowało jakiegokolwiek polotu – sfilmowane były nijako, a bohaterowie mają już tak silny plot armor, że brakuje jakiegokolwiek poczucia stawki. Nowe postacie nie miały w sobie żadnego uroku i charyzmy, często sprowadzane były tylko do roli partnerów dla bohaterów z poprzednich sezonów.
Odtwarzano te same rozwiązania co w poprzednich sezonach. Żniwiarze to de facto wariacja na temat Zbawców i Szeptaczy, zaś Wspólnota Woodbury (także miasto rządzone przez skorumpowanego gubernatora). Budowano otoczkę finalnego sezonu podkręcając skalę i dorzucając retrospekcje z poprzednich sezonów w trakcie których postać Judith prowadziła wyniosłe monologi z offu. Niestety wyszło to bardzo sztucznie, ckliwie i kiczowato, zaś niemal cały sezon okazał się bardzo męczący i mało satysfakcjonujący.
Dopiero ostatnie 2 odcinki wracają do tego, co wcześniej działało najlepiej – do bohaterów, ich emocji, relacji, ale także budowania autentycznego poczucia zagrożenia. Akcja w końcu nabiera tempa, odchodzimy od nudnych wątków politycznych. To także jedyne odcinki, w których bohaterowie faktycznie zaczynają ginąć, a ich droga zmierzać do jakiegoś celu – wraca na moment poczucie stawki. Niestety to już za późno, aby uratować sezon 11 – długie odcinki pełne dłużyzn, sztucznych dialogów, męczącego patosu i tekturowych postaci.
Sprawdź także: Ekologiczna katastrofa, czyli historia Jeziora Aralskiego
„Koniec jest zaledwie początkiem”
Problemem finalnego sezonu The Walking Dead jest to, że tak naprawdę wcale nie jest żadnym finałem. Część kluczowych postaci odeszła z przyczyn zza kulisowych, a część nie otrzymała zwieńczenia. To był po prostu kolejny konflikt z ludźmi jakich wiele. Bohaterowie tacy jak Rick, Michonne, Negan, Maggie, czy Daryl dopiero mają dostać swoje podsumowania w serialowych spin-offach. Ostatni odcinek kończy się napisami „Koniec jest zaledwie początkiem”, po czym zaprezentowano tytuły i fragmenty spin-offów. Co też sprawia że cały ten rzekomy finalny sezon traci znaczenie.
Podsumowywał on jedynie wątki pobocznych postaci, takich jak Eugenie, Rosita, czy Ezekiel, ale nie głównych bohaterów których losy śledziliśmy od początku. Prawdziwy finał, prawdziwych bohaterów The Walking Dead nastąpi dopiero w nowych serialach, czyli The Walking Dead: Dead City (Maggie i Negan), Rick & Michonne i Daryl. Nie zapominajmy, że cały czas trwać ma jeszcze inny spin-off, czyli Fear of the Walking Dead, który od 2015 rozwija losy innej ważnej postaci, czyli Morgana (Lennie James), ale też Tales of the Walking Dead i The Walking Dead: World Beyond (The Walking Dead: Nowy Świat).
Podsumowanie
The Walking Dead pozostanie serialem kultowym, nawet jeżeli z czasem rozwodnił się. Przestał być serialem z historią, a stał się marką, bazą do budowania ogromnej ilości spin-offów. Można powiedzieć, że wszedł w nową erę seriali – nie klasycznych, telewizyjnych z dużą ilością sezonów, ale rozbitych na mniejsze i krótsze spin-offy. To format, który jest powszechny szczególnie teraz, w czasach streamingów i budowania uniwersów, coś co doskonale znamy z Kinowego Uniwersum Marvela, lub Gwiezdnych Wojen.
Nie zmienia to faktu, że serial dostarczył nam masę niezapomnianych doznań, poruszeń, sensacji porównywalnych czasami do Gry o tron, lub Breaking Bad. Część fanów wykruszyła się z czasem, część oglądała z przyzwyczajenia, a część do końca znalazła wystarczająco dużo dobrego dla siebie. Mało który serial aktorski współcześnie, który wyrósł na taką markę otrzymał taką ilość odcinków i pozostawił po sobie takie dziedzictwo.