Netflix dał już się poznać na tym, że jego najliczniejszą armią w arsenale jest niekończąca się lista seriali młodzieżowych, tzw. teen dramas, które nie wymagają od widza zbyt dużego wysiłku i serwują mu tysiąc różnych emocji w przeciągu 40 minut burzliwego, nie zawsze logicznego seansu. O ile można wyróżnić obrazy o nastolatkach, które podnosiły poprzeczkę swojego gatunku, takie jak chociażby Skins, Euphoria czy ostatnie We Are Who We Are, Netflixowe Tiny Pretty Things wzięło na warsztat nowatorski temat, który niestety przyćmił całą resztę dając nam mocno chaotyczny, przepełniony nagością portret nastolatków bez zasad. Za to z wielką tajemnicą. Phi, oby to jedną.
O czym właściwie jest Tiny Pretty Things?
Ekranizacja powieści Dhonielle Clayton i Sony Charaipotra opowiada o elitarnej szkole baletowej i losach nastolatków, którzy sukces, zwycięstwo i chwilę chwały przedkładają nad własne zdrowie czy życie osobiste. Do przesady ambitni rodzice, którzy przelewają swoje pragnienia i żądze na dzieci, a także sfrustrowana młodzież, która odkrywa świat i samych siebie, nie trzymając się przy tym żadnych zasad. Jako że książki nie czytałem, ale słyszałem o diametralnych różnicach między oryginałem a ekranizacją, dzisiaj skupię się tylko na serialowej adaptacji powieści.
Czy teen drama może nas czymś jeszcze zaskoczyć?
Jakby tworzenie seriali było zabiegiem kulinarnym, to teen drama byłaby taką szarlotką albo chlebkiem bananowym, na który przepis możemy wyśpiewać w nocy o północy. Ekipa pięknych, młodych nastolatków o nieskazitelnej cerze i sylwetce – check. Bezpardonowe natężenie scen rozbieranych, nagich torsów, pośladków i scen łóżkowych – check. Sztafeta związkowa, czyli tzw. zasada “każdy z każdym” – check. Dodajmy do tego szczyptę konkurencji, zazdrości, motyw morderstwa w tle, zagadkę, w którą zaangażowani są wszyscy bohaterowie i stopniowe odkrywanie kart przy jednoczesnym poznawaniu problemów psychologicznych i swoistych kompleksów głównych postaci. Całość polejmy konkretną dawką alkoholu, narkotyków i innych tematów z marginesu norm społecznych. I voila – oto przepis na teen dramę.
Schemat ten od samego początku idealnie pojawia nam się już w pierwszym odcinku i mimochodem przychodzą nam na myśl podobne sekwencje, które widzieliśmy już w Riverdale, 13 Reasons Why czy chociażby Pretty Little Liars. W zasadzie, do niektórych seriali Tiny Pretty Things zbliża się aż za bardzo.
Szkoła dla Elity, a może… Pretty Little Liars?
Elitarna szkoła, pełna bogatych dzieciaków, do której przyjeżdża outsider z innej klasy społecznej, szybko przenika tym światem i ląduje w samym środku wszystkich afer i skandali. Każdy trzyma swoje tajemnice i pozornie nikt nie jest tym, kim nam się początkowo wydawał. W tle dostajemy rozbudowane portrety trudnych relacji z rodzicami, ukrywaną samotność, problemy z prawem i zaskakującą dynamikę w relacjach, kiedy Twój największy wróg staje się Twoim przyjacielem.
Brzmi znajomo? Na takiej samej kanwie oparta została hiszpańska Szkoła dla Elity i niestety nie można przejść obojętnie obok wielu drobnych podobieństw, które zawarte są takżę w Tiny Pretty Things. Różnica jest jednak taka – Elite dało nam trochę więcej czasu na poznanie bohaterów i polubienie ich. W naszym baletowym obrazku ciężko kogoś tak stuprocentowo polubić i dopiero pod sam koniec przygody mamy jako takich ulubieńców.
Z drugiej strony, motyw dziewczyny wokół której toczy się cała gra pozorów i tango zagadek, a która nie jest z nami na ekranie, by dorzucić swoje pięć groszy, po czym zjawia się w kulminacyjnym momencie to już dobrze znany zabieg rodem z Pretty Little Liars. Jasne, po obejrzeniu tylu seriali ciężko o coś zupełnie innego i zaskakującego, jednak w tym przypadku podobieństwa są aż nadto łudzące.
Tiny Pretty Things przygniecione armagedonem tematów?
Seans Tiny Pretty Things mógłby jednak być dość porządnym, odmóżdżającym kinem z gatunku guilty pleasure, gdyby nie to że widz może mieć poważny problem z mnogością tematów, które twórcy upchnęli nam na ekranie.
Świetnie jest widzieć seriale młodzieżowe, które w centrum nie stawiają jedynie problemów związkowych i powierzchownego przejmowania się wyglądem, co notorycznie obserwowaliśmy w telewizji lat 2000. Jednak Tiny Pretty Things chciało za dużo i zaserwowało nam ogrom naprawdę trudnych tematów, którym należy się nieco głębsza analiza i rozbudowanie problemu na ekranie, aby mógł on w pełni rezonować i trafić do świadomości widza.
Mamy reprezentanta środowiska LGBT+, mieszankę przeróżnych kultur, ras i klas. Co ciekawe, dostajemy także bohatera prezentującego dość rzadko pokazywaną na ekranie religię islamu. Z pokazanych rodzin naliczyłem się chyba tylko jednej, która wpisuje się w konwencję tradycyjnej rodziny, nie przygniecionej stosem problemów i toksycznych relacji. Każdy z bohaterów przybył do Chicago z bagażem mocnych doświadczeń, które powoli odkrywamy.
Bulimia, seks z nieletnimi i szukanie własnego ja
I tu zaczynają się schody. Twórcy chcieli chyba, aby każdy bohater się czymś wyróżniał i przez to czasem gubimy się w ogólnej fabule sezonu, ponieważ próbujemy bacznie śledzić kolejne zmagania, które rzucane są w nas co kilka minut. Kłopoty z odżywianiem, bulimia, uzależnienie od leków, skrzywiona samoocena, seks z nieletnimi, szukanie własnej seksualności, przeróżne koncepcje i podejścia do swojego ciała, uprzedzenia religijne, stygmaty kulturowe, rozbite rodziny, więzienie, a także ogromne piętno traum z dzieciństwa.
Te wszystkie tematy krzyżują nam się cały czas na ekranie, ubrane w mocno ekspresyjne i sensacyjne sceny, jednak czasem aż chciałoby się chociaż na chwilę zatrzymać i poprzeżywać jeden z tych problemów głębiej. Bo każdy z nich jest ważny. Dość jasno widać, że nasi bohaterowie w dużej mierze wychowują się sami, albo może raczej siebie nawzajem, stąd ich wchodzenie w dorosłość jest pełne złych decyzji i desperackich reakcji. Obecne pokolenie mediów społecznościowych, które wychowało się w dość niezwykłym systemie relacji międzyludzkich, musi wiedzieć, że w swoich wielu rozterkach nie są sami, stąd trochę żałuję, że na niektóre kwestie nie poświęciło się nieco więcej czasu.
Światełko w tunelu, czyli co wyszło w Tiny Pretty Things
Już po pierwszym odcinku zastanawiamy się czy aktorzy w Tiny Pretty Things sami wykonują te rozbudowane wariacje baletowe, ponieważ te choreografie naprawdę robią wrażenie. Odpowiedź jest prosta: tak. Praktycznie cała obsada jest po dobrych szkołach baletowych i niektórzy z nich, jak chociażby odtwórcy ról Bette czy Shane’a tańczą od dziecka. I to tańcem ten serial stoi najmocniej, ponieważ idąc dalej w las widzimy że popisy naszych nastolatków nie są ukryte masą cięć i awangardowych kadrów, tylko prosto na tacy dostajemy w pełni transparentne, zapierające dech w piersiach choreografie.
W pewien sposób udaje się także prezentacja pewnej anachroniczności kultury baletu w dzisiejszych czasach. Cała ta musztra, reżim i katowanie się do granic możliwości, które znamy już z innych filmów, dostają tutaj nowe życie i czarno na białym obserwujemy jak nieludzka i krzywdząca jest ta baletowa tradycja, która stawia balet na bezdyskusyjnym podium, spychając wszystkie inne aspekty dojrzewania i poznawania samego siebie na dalszy plan.
Dodatkowo, Tiny Pretty Things ma paradoksalnie dość niski próg wejścia i dobrze skonstruowany pilot, przez co chcemy zarwać nockę i odpalić jeszcze jeden odcinek. Młodsza widownia pewnie da się skusić całej gamie atrakcyjnych sensacji i rozterek głównych bohaterów, stąd jestem pewien, że jest niemała garstka osób, która pokusi się o binge-watch całego sezonu.
Ocena Tiny Pretty Things
Tłumaczenie rozwiązania zagadki przypomina naukę alfabetu z elementarza. Już bardziej dosadnie i łopatologicznie nie dało się tego wytłumaczyć, co niestety sugeruje jak twórca wyobraża sobie swoją publikę. Co z tego, że niektórych szachrajstw domyślasz się od dwóch odcinków, spokojnie – jeszcze pięć razy pokażemy Ci o co chodzi, gdybyś akurat sprawdzał telefon czy robił herbatę.
Tak otwarte zakończenie sugeruje, że produkcja mocno wierzy w sprzedanie kolejnego sezonu i pociągnięcie historii na co z jednej strony czekam. Głęboko wierzę w drugą szansę, stąd liczę że Tiny Pretty Things od Netflixa załata chociaż część swoich błędów w drugim sezonie, zmniejszy ilość poruszanych tematów, wyśle naszych tancerzy na porządne warsztaty aktorskie i kontynuacja historii da nam nieco mniej abstrakcji i przeładowania wątków, a trochę więcej skupienia się na zagadce, która jakby nie było, trochę ciekawi.
Przechodząc do oceny, myślę że 5/10 odda sprawiedliwość samemu baletowi i pokaże moją wiarę w drugi sezon. Kolejnego Czarnego Łabędzia raczej nie dostaniemy, ale nieco poważniejsze wyprofilowanie psychologiczne może okazać się dobrym kierunkiem. Do kolejnych recenzji Netflixowych produkcji zapraszamy na Nowl Lifestyle.
Zdjęcia pochodzą z serialu: Tiny Pretty Things (produkcja: Netflix, 2020)