Teatr Muzyczny w Łodzi, fot. M. Matuszak
Lata 1955-1975 to czas krwawej wojny w Wietnamie, która skończyła się klęską „amerykańskiej interwencji”. Dzisiaj, kiedy nasi wschodni sąsiedzi padli ofiarą „demilitaryzacji” ze strony Rosji można zauważyć, że historia jest powtarzalna, ale najczęściej w tych najbardziej brutalnych aspektach… W takiej atmosferze wizyta w teatrze może wydawać się wręcz nie na miejscu. Poszukujemy jednak odskoczni, odpoczynku, a także – w przypadku omawianego musicalu – chwili refleksji.
Wizyta na froncie z Miss Saigon
Miss Saigon z Teatru Muzycznego w Łodzi przenosi nas bowiem do ostatniego momentu wojny, bezpośrednio do Sajgonu i pokazuje historię wyjątkowej miłości. Wznowienie tego spektaklu po dwóch latach pandemicznej nieobecności – na już ostatnie niestety przedstawienia (23 kwietnia pożegnanie z tytułem) – zyskuje zupełnie inny wymiar w obecnej sytuacji.
Warto na wstępie podkreślić, że reżyser Zbigniew Macias stworzył bardzo dobrą, udaną inscenizację, jak na możliwości niewielkiej sceny łódzkiego Teatru Muzycznego. Lecz to nie sama scena i scenografia, a nawet nie spektakularnie lądujący i startujący na scenie helikopter, są najmocniejszymi elementami spektaklu.
„Z marzenia mego film” – marzenie o miłości, która nie ma prawa istnieć
Genezą powstania Miss Saigon była znana historia z opery Giacomo Pucciniego Madame Butterfly. Opowiada o związku gejszy i młodego amerykańskiego żołnierza, którego owocem jest synek, a sama historia kończy się najpierw rozstaniem, a następnie samobójstwem kobiety.
Miss Saigon odwzorowuje tę historię (choć twórcy odcinają się od tego oczywistego źródła, twierdząc, że była nim pewna fotografia), jednak akcja przenosi się do 1975 roku do Sajgonu, gdzie dogorywa wspomniana już wojna.
Trud miłości
Bohaterką jest 17-letnia sierota Kim (Urszula Laudańska/Joanna Gorzała/Sylwia Banasik-Smulska), która zaczyna pracę w klubie nocnym „Dreamland”. Pierwszej nocy poznaje amerykańskiego żołnierza Chrisa (Jan Traczyk/Marcin Franc/Maciej Pawlak/Marcin Januszkiewicz) i zakochują się w sobie ze wzajemnością.
Miłość ta jednak nie ma prawa istnieć – Chris musi wrócić do Ameryki, a Kim zostaje zdana sama na siebie, a musi żyć, aby wychować ich syna, który jest dla niej wszystkim. Po 3 latach Chris dowiaduje się od przyjaciela, że Kim żyje, a także, że jest ojcem. On jednak wziął już ślub w Ameryce – mimo to wraz z żoną lecą do Azji. Kim dowiaduje się prawdy i popełnia samobójstwo, aby Chris i jego żona Ellen (Kaja Mianowana/Agnieszka Przekupień/Edyta Krzemień) mogli wychować dziecko w USA.
Sztampowa historia o nieszczęśliwej miłości… czy może coś więcej?
Wydawać by się mogło, że ciężko o bardziej przewidywalną historię – nieszczęśliwa, zakazana wręcz miłość, cierpienie, śmierć. Nic bardziej mylnego. A to za sprawą głębi i powagi sytuacji, która tworzy tło dla Miss Saigon.
To tło najbardziej widoczne jest w postaci pseudo-antagonisty – Thuya (Marcin Sosiński/ Michał Piprowski), kuzyna i narzeczonego Kim, z którym zeswatali ją w wieku 13 lat rodzice. Dotychczas udało mi się zobaczyć w tej roli Marcina Sosińskiego i to jego kreacja jest tą, dla której zdecydowałam się pojechać na spektakl 8 razy i kupić bilety na 3 kolejne.
Doskonała gra aktorska
Thuy jest postacią równie tragiczną, co Kim, z tą jedną różnicą, że nie zaznaje on nawet chwili szczęścia. Jest młodym rewolucjonistą zakochanym w dziewczynie, której serce należy do wroga. Przeżywa tragedię nie tylko uczuciową, lecz światopoglądową – z początku nawet deklaruje, że jest w stanie wybaczyć jej zdradę, jeśli tylko Kim do niego wróci. Emocje, które towarzyszą aktorowi podczas wszystkich scen są wręcz nie do opisania.
Na twarzy Sosińskiego maluje się na przemian miłość do Kim, troska, nadzieja, nienawiść, aż do desperacji i szaleństwa. Bezbłędnie ukazuje tragedię miłości, a także przemianę w człowieka, który jest jej pozbawiony. Kiedy obejmuje pozycję wysoko postawionego oficera Komunistycznej Armii Wietnamu staje się tyranem, który w imię już nie miłości, a ideałów jest w stanie zabić nawet dziecko.
To wstrząsający – zwłaszcza dziś – obraz tego, jak odrzucenie i wojna potrafią doprowadzić człowieka na skraj, do rozpaczy. Tu należy również wspomnieć o genialnym wokalu Marcina Sosińskiego, w którym te wcześniej wymienione emocje dokładnie wybrzmiewają – jest on wyjątkowo poruszający.
Antagonizm w sztuce Miss Saigon
I to nie Thuy jest prawdziwym antagonistą tego przedstawienia. Jest nim bowiem postać znacznie bardziej zepsuta, całkowicie wyzuta z jakichkolwiek ideałów i podążająca jedynie za pieniądzem – czyli Szef (Robert Rozmus/Tomasz Steciuk/Karol Wolski), stręczyciel i właściciel klubu „Dreamland”. Jego rola ma wprowadzić element komediowy do tego dość ciężkiego materiału – faktycznie, z widowni rozlegają się śmiechy, kiedy opowiada on żartobliwie swoją historię życia, a także zgrywa typowego cwaniaczka.
To jednak Szef jest postacią najbardziej złowrogą, bo pod zabawnymi gagami kryje się egoista gotów sprzedać absolutnie każdego, aby tylko zarobić dolary lub dostać się do upragnionej Ameryki. „American Dream” w wykonaniu każdego z panów zbiera gromkie owacje i śmiechy, mimo że moim zdaniem wymowa Szefa jest wyjątkowo gorzka, gdyż niezwykle aktualna w absolutnie każdym czasie, środowisku i otoczeniu.
Moralny dylemat – czy Chrisa da się lubić?
I tak, i nie. Wszystko zależy od tego, czy uwierzymy odgrywającemu rolę aktorowi, że jego Chris naprawdę kocha Kim. Nie udało mi się jeszcze zobaczyć w tej roli Marcina Januszkiewicza, w którym pokładam wielkie nadzieje, jednak z pewnością mogę stwierdzić, że największą sympatię budzi Chris Macieja Pawlaka. Można mu uwierzyć, że faktycznie był rozdarty po opuszczeniu Wietnamu, że największą tragedią było dla niego zostawienie Kim w Sajgonie. W jego głosie wybrzmiewało bowiem najwięcej głębi i emocji, zwłaszcza w przepięknych utworach „Księżyc i słońce”, a potem „Ostatnia noc świata”. Gra aktorska Pawlaka była najbardziej przekonująca, można było dostrzec każdą rozterkę i uczucie, które mu towarzyszyło.
Nie zawsze jednak Chris wzbudza pozytywne uczucia. Zwłaszcza ciężko mi było uwierzyć Chrisowi Janka Traczyka w miłość – do Kim – gdyż jego uczucia wobec Ellen były jasne. I tu pojawia się dylemat moralny – czy można czuć sympatię do bohatera, który porzuca ukochaną, ciągle na niego czekającą, i po zaledwie roku żeni się z inną kobietą? Wydaje mi się, że Chris, któremu nie wierzymy staje się niestety postacią dość miałką, być może świetnie wyśpiewaną, ale pozbawioną tych uczuć, które powinny być najważniejsze i przez to traci się do niego sympatię, a zaczyna patrzeć krytycznie i oceniać jego postępowanie negatywnie.
Niewinność w obliczu wojny i reżimu
W obliczu całej fabuły spektaklu najważniejsza jednak pozostaje Kim – nie udało mi się w tej roli dotychczas zobaczyć Sylwii Banasik-Smulskiej. Największe wrażenie za to zrobiła debiutująca na deskach teatru Asia Gorzała. Zwłaszcza we wznowieniu popandemicznym widać w jej grze aktorskiej większą dojrzałość i pewność siebie. Jej wokal robi ogromne wrażenie, wywołuje wręcz dreszcze.
Kim podejmuje szereg decyzji, które mają pomóc jej i synkowi przetrwać komunistyczny reżim i powojenny czas. Jedną z nich było dramatyczne morderstwo Thuya, do którego została poniekąd zmuszona – ten nawiedzać ją będzie we snach – jej sumienie nie mogło się pogodzić z tym czynem. Dziewczyna mimo swojej pracy, jaką jest taniec w klubach nocnych i prostytucja, pozostaje – w obliczu wojny i otaczającego ją bólu i tragedii – niewinna i dobra, a przede wszystkim pełna miłości. Ostatnia scena, w której widzimy bohaterkę, kiedy popełnia samobójstwo, jest wzruszająca – Asia Gorzała zjawiskowo pokazuje pewność siebie i determinację młodej dziewczyny, która przeżyła i widziała wiele zła, dlatego jest gotowa poświęcić życie, aby uratować syna od takiego losu.
Łódzka realizacja Miss Saigon – mimo wybitnych ról, obok ideału
Powyższe zachwyty mogą sugerować, że łódzkie Miss Saigon jest w moim odczuciu przedstawieniem wręcz idealnym. Niestety nie. Scenografia, jak na możliwości tej sceny, nie jest zła, natomiast realizacja niektórych partii spektaklu i kwestie techniczne pozostawiają wiele do życzenia.
Przede wszystkim nagłośnienie – genialne partie chóru były wręcz niezrozumiałe. Brakowało także synchronizacji w zespole (co można ewentualnie próbować zrzucić na 2-letnią przerwę). Myślę także, że wielu widzów, którzy przyszli zobaczyć „spektakl, w którym na scenie jest helikopter” mogło się zawieść, gdyż tym razem był on niemal niewidoczny.
Czy warto zobaczyć Miss Saigon?
Siłą tego spektaklu są ludzie – wybitni soliści i naprawdę niezły zespół. Tu należy wspomnieć choćby Marcina Jajkiewicza, który odgrywa rolę Johna, a jego wykonanie „Bui Doi” jest po prostu spektakularne. Aby jednak ten spektakl był idealny należałoby go wystawić raz jeszcze – z tą samą obsadą, na większej scenie, z większym budżetem i przekształcić go w prawdziwe widowisko, na jakie zasługuje ten wybitny materiał.
Miss Saigon jest jednak spektaklem, który warto zobaczyć. A w obecnej sytuacji nawet trzeba. Pozwala on bowiem uświadomić sobie, jak bardzo niszczącą siłą jest nie tylko brak miłości, ale i wojna. Co tragiczna sytuacja może zrobić z człowiekiem, jak może go wręcz odczłowieczyć. Musical ten skłania do myślenia, ilu Szefów jest wokół nas, kogo tak naprawdę krzywdzą reżimy i co człowiek może zrobić, aby się z nich wyrwać, a także do czego jest zdolny.
3 komentarze