– Chciałabym znaleźć się nad brzegiem jeziora – rozmarzyła się Ania. – Tak na zupełnym odludziu. Byłabym tylko ja i cisza.
Spojrzałam na nią z powątpiewaniem. Widząc mój wzrok, koleżanka poczuła się w obowiązku do dalszych wyjaśnień.
– Chciałabym wypocząć. Z dala od zgiełku miasta, czy po prostu odgłosów mojej rodziny. Chciałabym zaznać prawdziwej ciszy. Tak, żeby nie byłoby nawet szmeru. Myślę, że idealnym miejscem byłoby jezioro pośrodku lasu. Tam chciałabym się teraz znaleźć – popatrzyła na mnie z nadzieją, szukając choć odrobiny aprobaty.
Niestety Ania się przeliczyła. Zamiast zachwytu czekał ją tylko sceptycyzm z mojej strony.
– Cisza nad jeziorem w lesie? – udałam, że się zastanawiam. – Myślę, że byłaby możliwe dopiero wtedy, gdybyś wyruszyła tam z zatyczkami do uszu.
– Ale o czym ty mówisz? – spojrzała na mnie ze zdziwieniem i odrobiną urazy, że nie traktuję jej marzenia na serio.
– Wiesz… – zaczęłam swój wywód, żeby zebrać myśli. – Nad wodą i w lesie z dala od cywilizacji żyje tyle zwierząt, że nigdy nie jest cicho. Szczególnie kiedy zapada zmrok. Wtedy żaby zaczynają swój czas godowy i mogę ci przyrzec, że ciszy to ty tam nie zaznasz.
Jednak Ania dalej obstawiała przy swoim. A ja nie chciałam się zgodzić. Więc cóż zostało nam więcej, niż wycieczka do lasu?
***
Przedzierałyśmy się przez gęstą trawę. Sięgała nam do ramion. Drzewa czepiały się ubrań, a my cieszyłyśmy się, że ubrałyśmy długie rękawy i kalosze.
Oznaczało to, że choć część marzenia Ani się urzeczywistniła – byłyśmy na kompletnym odludziu. Ostatniego człowieka spotkałyśmy na stacji benzynowej, kilka kilometrów przed parkingiem. Byłyśmy tylko my, las i jeziorko, do którego zbliżałyśmy się w ślimaczym tempie.
Po zaliczeniu kilku potknięć, ugrzęźnięcia w błocie i upadku na tyłek, dotarłyśmy w końcu do wody. Zbliżał się powoli zachód słońca, więc niebo nabierało lekko różowawej barwy.
Zrzuciłyśmy z głośnym westchnieniem plecaki na ziemię i rozłożyłyśmy na brzegu karimaty. Usiadłyśmy na nich i zaczęłyśmy rozkoszować się okolicą. Woda była spokojna i miała piękny, głęboko niebieski odcień. Odcinała się od ciemnozielonej linii lasu. Ptaki śpiewały, świerszcze cykały, a tartak łagodnie szumiał.
Naszą sielankę zakłócały tylko komary, które postanowiły się rozkoszować nie widokami, a naszą krwią. Dlatego monotonię lasu zaczęły co chwilę przerywać odgłosy morderczego plaskania ręką. Jak się mówi oko za oko, czy w tym przypadku — krew za krew.
Słońce zniknęło za drzewami i zaczął nas ogarniać mrok. Niebo nie było już różowe, jego barwa przybrała głęboki fiolet przechodzący w granat. Dzień zaczął ustępować nocy.
I wtedy usłyszałyśmy najpierw pojedyncze, a potem chóralne odgłosy żab. Z lasu zaczęły do nas dochodzić pohukiwania sów, a w pewnym momencie usłyszałyśmy nawet niezidentyfikowane wycie. Siedziałyśmy jak zaczarowane, przysłuchując się koncertowi natury. Odgłosy były tak fascynujące, że zapomniałyśmy nawet o otaczających nas komarach.
Leżałyśmy na karimatach, wsłuchując się w noc i starając się wyróżnić dobiegające nas odgłosy. Było to bardzo trudne. Dźwięki natury mieszały się ze sobą i napierały na nas. Samych żab doliczyłyśmy się co najmniej trzech gatunków, każdy z nich w końcu wydawał inne odgłosy.
Spędziłyśmy tak czas aż do wschodu słońca. Zwierzęta się nie zmęczyły — a my owszem. Po wyprawie czułyśmy się zrelaksowane, ale jednak bardzo śpiące. Bo odetchnięcie w naturze było dla nas możliwe, ale sen wymagał już zatyczek do uszu, których niestety zapomniałyśmy zabrać z samochodu.