Początek eliminacji
Kwalifikacje do szwedzkiego mundialu z 1958 roku, były rozgrywane rok wcześniej. Nasza kadra stanęła do walki w grupie 6, a naszymi przeciwnikami byli Finowie oraz ZSRR. Tylko mistrz tabeli kwalifikował się do głównego turnieju więc rywalizacja była ogromna. Faworyt mógł być tylko jeden i byli nim oczywiście ówcześni mistrzowie olimpijscy z Melbourne posiadający w składzie takie gwiazdy jak Lew Jaszyn, Igor Netto, czy Walentin Iwanow. Polacy źle rozpoczęli kwalifikacje. Z Moskwy do Warszawy wracaliśmy bez punktów i bagażem 3 bramek, w kolejnych meczach dwukrotnie wygrywamy z Finlandią, jednak tego samego wyczynu dokonują nasi rywale, aplikując na wyjeździe, aż 10 trafień.
Najważniejszy powojenny mecz
Wreszcie przyszedł czas na dzień 20 października 1957 roku. Mecz w Chorzowie na tak zwanym „kotle czarownic”. Napakowana gwiazdami radziecka drużyna stanęła naprzeciwko polskich piłkarzy. Warto wspomnieć, że wśród naszych zawodników panowały bardzo mocne spotęgowane nastroje antysowieckie. Rodzice Edmunda Zientary zginęli w czasie wojny z rąk Rosjan, Gerard Cieślik (jak się okaże bohater narodowy po tym spotkaniu) w trakcie wojny był wcielony do Wehrmachtu i walczył na froncie przeciwko rodakom przeciwników z boiska z którymi miał się za chwilę zmierzyć. Obiekt na Śląsku był wypełniony co do jednego miejsca. Według oficjalnych danych na trybunach zasiadło około 93 tysięcy kibiców wspierających naszą kadrę. Niesamowitą chwilą tamtego meczu był „Mazurek Dąbrowskiego” odśpiewany przez prawie 100 tysięcy gardeł. To ewidentnie dodało otuchy naszym reprezentantom, którzy przed pierwszym gwizdkiem byli skazywani na klęskę. Tymczasem pierwsze 45 minut spotkania rozgrywane było praktycznie tylko na połówce drużyny gości. Komentator przeprowadzający radiową relację z tego wydarzenia sam chyba nie wierzył w to co mówił, ale byliśmy lepsi. Jaszyn, uważany wtedy za najlepszego golkipera na świecie, ba, do dzisiaj się tak o nim mówi w kontekście całej historii futbolu, miał pełne ręce roboty musząc co chwila interweniować. Każdy mur jednak kiedyś pęka i tym razem nie było inaczej. Tuż przed przerwą gracz Ruchu Chorzów Gerard Cieślik otworzył wynik spotkania, a cały tłum liczący tyle ludzi, ile naprawdę duże miasto popadł w euforię. Po przerwie Polacy nie cofnęli się, mało tego, w 50 minucie podwyższyliśmy prowadzenie. Ponownie egzekutorem okazał się Cieślik, a tłum ponownie wiwatował. Naszych rywali stać było już tylko na zryw w 70 minucie i honorowe trafienie Walentina Iwanowa.
Narodowa euforia
Po końcowym gwizdku zapanował istny szał. Udało nam się pokonać jedną z najsilniejszych reprezentacji na świecie, która za 3 lata zostanie mistrzem Starego Kontynentu. O naszym sukcesie pisały wszystkie gazety w kraju, nadawało każde radio, a ludzie cieszyli się z pokonania okupanta, co oczywiście miało swój kontekst historyczny. Zwycięstwo z takim rywalem smakuje o niebo lepiej niż z kim innym, a nasze ówczesne starcia z ZSRR można nawet śmiało nazywać „derbami”. W końcowej tabeli naszej grupy skończyliśmy z taką samą ilością oczek co Sowieci. W takich przypadkach rozgrywano dodatkowy mecz na neutralnym gruncie. Wypadło na Lipsk, gdzie musieliśmy uznać wyższość rywala i przegraliśmy 0:2 i na mundial zamiast naszej kadry, wybrali się sąsiedzi ze wschodu.
Podsumowanie
Jest to swoisty fenomen, że mecz rozegrany prawie 65 lat temu wciąż budzi tyle emocji. Chociaż mnie osobiście to nie dziwi. Ludzie żyli wówczas w ucisku komunistycznej władzy, która była jedynie marionetką Moskwy. Ludzie w piłce często szukali ucieczki od codziennego, szarego życia, a przez względy historyczne takie triumfy cieszyły, cieszą i chyba już zawsze będą cieszyć.